Dni...
Dni ciągną się nienaturalnie powłóczystym
krokiem.
Przędzą wkoło swoje bezsensowne pieśni.
Zlewają się ze sobą jakby pozbawione
kontur.
Przenikają się nawzajem, szukając czegoś
pijane.
Zwijają się niby nitka, potem prostują jak
sprężyna.
Zstępują niechciane i nieuknione, zawzięcie
wracają
W jakby niepełnej formie – bez nosa
lub bez ręki lub głowy.
Melancholijnie przytłaczają ogromem swej
bezkresności.
Czasem falują w ciszy, udając uśpione.
Czasem gonią za swoim ogonem.
Czasem przebywają długą drogę i przybywają
spocone i jakby juz raz użyte.
Czasem zabłądzą i wpadną gdzieś do
pobliskiego komina.
Albo ugrzęzną pod brudną wycieraczką.
Czasem snują się niezidentyfikowane jak
bękart.
Bliżej nie określone. Nie znane, acz
wrogie.
Z dozą sceptycyzmu przychodzą nieśmiało i
jakby ze wstydem.
Z politowaniem, że to znowu tylko one.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.