Gołębie znad kościoła
Człowiekowi, którego całe życie przepełnione jest miłością i dobrocią księdzu Krzysztofowi dedykuję.
Szare, popielate, białe, siwe, krase,
wielobarwną wstęgą fruną ponad miastem.
SZarfą sweego lotu oczy zachwycają,
te małe czółenka, podniebne wzory
tkając.
Już lot swój obniżają, okrążają wieżę,
na szczycie kościoła siadły równym
rzędem.
Lecz znów w oka mgnieniu do góry się
wznoszą,
na ziemię blask nieba na skrzydłach
przynoszą.
Przysiadły na rozecie okna gotyckiego,
jakby na łodydze kwiatu wykutego
w kamieniu, przez dłoń rzeźbiarza
silnego.
W oczach ich migocze strzęp słowa
Bożego.
W szybach malowanych lazurem, błękitem,
obłoki się kołyszą, niby białe mnichy,
jakby z nieba opadły anielskie sukienki.
I kołyszą się wolno w takt mszalnej
piosenki.
A daru śpiewu od Boga one nie dostały.
Rzemiosłem ich gruchanie, więc cicho
gruchają
Chrystusowi, co w bocznej kaplicy wyrywa
gwoździe modlitw, którymi ludzkość Go
przybija.
W płaszczu z pajęczyny Chrystus
zapomniany,
uśmiecha się łagodnie, mimo bólu, rany.
I gromadzie barwnej ziarno serca
szczerze
sypie hojną ręką, za te ich pacierze.
Przepłynie tłumu zgiełk, zapełni szumem
ulicę,
kamienny dotyk bruku kroki stóp odliczy.
Odejdą i zapomną słowa ewangelii
"Nie skarbcie sobie skarbów tu, na
ziemi".
A mali służebnicy dziękczynnym
gruchaniem
wdzięczność za opiekę składają przed
Panem.
Jezusa błazenkowie, pokorni i cisi
gaworzą nieustannie, aby Go pocieszyć.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.