U Gosi w Samszycach (odc. 36)
(wspomnienia Marii)
Władek, a jakże, stał na przystanku
wąskotorówki w Skalińcu. Pomachałam mu
przez otwarte okno, zaraz się przysiadł
koło mnie i wręczył bukiecik stokrotek.
Złapałam go za rękę i tak jechaliśmy,
młodzi, przytuleni do siebie narzeczeni.
Miałam na palcu pierścionek zaręczynowy od
niego, chociaż pani Liedte ostrzegała mnie,
że nie powinnam go nosić, bo „Nimcy ci go
zabiorum”.
Przyszła konduktorka, Niemka, zaraz za
stacją Piaski. Krępa, niezbyt ładna, z
zaciętą buzią i stalowymi, złymi oczami.
Pierwszy raz w życiu ją widziałam. Oboje
mieliśmy bilety jak trzeba i ausweisy, ale
… ten mój na palcu pierścionek, a jeszcze
te stokrotki.
-Nie wolno ci nosić złotej biżuterii –
syknęła po polsku „stara foka”, jak ją
potem nazwał Władek.
-On nie jest ze złota – odpowiedział jej
bezczelnie. –To jest moja narzeczona, a
pierścionek jej dałem nie ze złota, bo
wiem, że nie powinien być złoty.
„Stara foka” przełknęła ślinę i upewniwszy
się jeszcze raz, że Władek ma dobrą
pieczątkę w ausweisie, poszła sobie dalej.
Przy końcu wagonu jeszcze raz się na nas
obejrzała i przeszła do następnego. Potem
dopiero się domyśliłam, że tak długo gapiła
się wtedy w ten ausweis, żeby zapamiętać
imię, nazwisko i miejsce zamieszkania
Władka.
-Z tego może wyniknąć coś niedobrego –
szepnęłam Władkowi do ucha, bo przecież
wiedziałam, że mój śliczny pierścionek jest
ze złota. Władek nie dałby mi byle czego na
taką okazję, jak zaręczyny, tego mogłam być
pewna. Miałam na sobie śliczne pantofle z
jasno-granatowej skóry, jego dzieło i
prezent dla mnie, którego zazdrościła mi
nawet Irenka. „Skąd ten twój narzeczony
wydobył taką śliczną, granatową skórę?” –
dziwiła się. Okazało się, że miał taki mały
zapas z czasów, kiedy pracował w Bydgoszczy
przed wojną. Już wtedy miał być dla mnie
ten prezent zrobiony! Rodzice przy
wysiedleniu wzięli ze sobą jego osobiste
rzeczy, także trochę tych jego szewskich
zapasów.
-Nie martw się, kochana, nic nie będzie –
szepnął teraz, całując mnie przy okazji w
policzek. -Jak będziemy wracać, to go
zdejmiesz i włożysz do torebki, żeby nikogo
nie złościł.
Patrzyłam w te jego brązowe oczy i nie
mogłam się powstrzymać od myśli, że szkoda,
że nie jesteśmy już po ślubie, tak jak
Regina i Józef. Teraz będzie trzeba z tym
poczekać, bo „Nimcy nie pozwalajum na ślub
bardzo młodym Polakum”.
-Już niedługo na nic nam nie pozwolą –
złościła się kiedyś pani Ćwiklińska, gdy
się dowiedziała, że jej kuzynka nie ma
gdzie ochrzcić swojego dziecka, bo „Nimcy
nie pozwalajum”.
Dojechaliśmy jednak szczęśliwie do Osięcin
i wysiadając Władek elegancko się ukłonił
„starej foce”, zdejmując swój kapelusz i
mówiąc po niemiecku „Do widzenia”.
-Auf Wiedersehen (*) – odburknęła, a my
wyszliśmy we dwoje na drogę, prowadzącą do
lasu, szczebiocząc do siebie i trzymając
się za ręce.
Zaraz wzięłam Władka pod rękę, a on
obejrzał się i stwierdził, że „stara foka”
jeszcze się na nas patrzyła, jakby chciała
nas dobrze zapamiętać.
Nie znałam tych okolic, ale Władek znał
bardzo dobrze, więc wkrótce znaleźliśmy się
na leśnej, szerokiej drodze i na tzw.
„krzyżówce” – w lewo do Topólki przez
Sadłóżek, w prawo do Piotrkowa Kujawskiego
przez Samszyce, Witowo i Bytoń. Udaliśmy
się oczywiście w prawo, lecz nie szliśmy
już drogą, lecz wzdłuż niej po leśnej
ścieżce.
-Ciekawe, czy są grzyby? - zapytałam bez
żadnego jakiegoś podtekstu, lecz Władek
zaraz się zakręcił wokoło i przyniósł w
dłoni kilka koźlaczków i maślaczków, a w
drugiej – gruby pęk fioletowych wrzosów.
-Z której ręki – zapytał, prezentując mi
wszystko, co zerwał w lesie.
-Jakie piękne wrzosy, bardzo mi się
podobają. Ale mam już stokrotki – czy będą
pasowały?
-Oczywiście, że będą, tak jak my pasujemy
do siebie, ty śliczna blondynka, a ja
brunet, jak o mnie mówią – powiedział,
odłożył wszystko na ziemię i objął mnie
wreszcie, a ja jego.
Całował mnie, aż mi tchu zabrakło. Nic nie
oszukam, jeśli wyznam, że bardzo mi to
smakowało, ale gdy tylko zdołałam się
troszeczkę od niego oderwać, to dałam znać,
że trzeba chyba już iść:
-Jak tak dalej pójdzie, to będziemy tu
gdzieś musieli zostać na noc.
-Bardzo chętnie! – odpowiedział. –Niedaleko
jest nasz dom w Witaszycach, możemy tam
iść.
-Tyle, że najpierw chodźmy już wreszcie
dalej, może uda nam się znaleźć Gosię.
Tak też zrobiliśmy, a gospodarstwo Gosi w
Samszycach znaleźliśmy po lewej stronie
drogi, gdy wyszliśmy z lasu. Teraz już nie
było ono Gosi i jej męża, bo jak wiadomo
zostało im zabrane i przekazane Niemcom ze
Śląska o mocno po polsku brzmiącym nazwisku
Szostak.
Blisko drogi stała tradycyjna, duża chałupa
o pobielonych ścianach, z wejściem od
strony drogi, a drugim od podwórza, dookoła
którego stała stodoła, budynki gospodarskie
i jakaś szopa. Na środku podwórza była
studnia, a niedaleko jej stał wbity w
ziemię bardzo wysoki, odkorowany, prosty
pień drzewa, może z piętnaście metrów
wysoki, do którego był przymocowany drut
stalowy, prowadzący do ziemi.
-To piorunochron – pokazał mi Władek. –U
nas na podwórzu też taki stoi – dodał.
-Do czego to służy? – zapytałam, bo u nas
we wsi na Turzyńcu takich nie widziałam.
-Jak nazwa wskazuje – ma chronić zagrodę od
pioruna, żeby nie spalił domu ani stodoły,
kiedy w czasie burzy grzmotnie –
odpowiedział mój Władek uczenie.
Nikt nas nie wyganiał z podwórza, choć psy
szczekały gdzieś uwiązane na łańcuchu, ale
wyszedł do nas z obory jakiś robotnik i
zapytał, kogo szukamy.
-Małgorzatę Andrzejczak, jej rodzinę i
dzieci – odpowiedziałam.
Pokazał nam ręką następną posesję wzdłuż
drogi, ale po jej drugiej stronie.
Podziękowaliśmy i poszliśmy we wskazane
miejsce.
Gosia stała na podwórzu i od razu mnie
zobaczyła. Otworzyła do mnie swoje ręce, a
rozpromieniona twarz przydawała jej takiej
urody, że powiedziałam, gdy mnie mocno
uścisnęła i wreszcie puściła:
-Gosia, jaka ty jesteś ładna! I ten brzuch
– będziesz miała dzidziusia!
-Tak, Marychna, już nie możym się z Józim
doczekać. To może być jeszczy w tym roku,
na Boże Narodzynie albo i wcześnij, jak Pan
Bóg do!
Domyślałam się, że Józio to jej mąż, ale
ostatnio był zabrany na roboty do Niemiec,
o czym nam mówiła w czasie naszej jazdy w
wagonie bydlęcym prawie rok temu.
-To mój narzeczony, Władek, też stąd, z
Witaszyc – przedstawiłam mojego
mężczyznę.
-O, jo znum, pan jest Wasiuta, żeśta tu
miszkali, póki wos łajzusy nie wysiedliły
chyba ze trzy lata tymu. Wszystko
łeleganckie chłopoki, wysokie, czorne. Pan
Władek tyż pasuje du nich jak łulał, taki
ładny i przystojny! – puściła kilka
komplementów, że aż się mój Władek
roześmiał, chyba z nich szczęśliwy.
Poczułam się w obowiązku potwierdzić taką
opinię:
-No właśnie, to jest taki jeden ładny i
przystojny z tej rodziny, który mi się
trafił, jako narzeczony – wyjaśniłam i
przytuliłam się do Władka.
-Dobrze, bardzo dobrze. Gratuluje i
popirum. Trzeba wum sie żynić i robić
dzieci, żeby Hitlerowi gymbe zamknuńć, jak
nos Polaków byńdzie jak najwincy –
wygłosiła swą mądrość Gosia.
Władek aż zaklaskał w dłonie, szczęśliwy i
rozśmieszony do końca. Teraz już wszyscy
troje śmieliśmy się serdecznie, a Gosia nas
zaprosiła:
-Wchodźta do dumu, wchodźta. Zaro wum dum
dobrygo żuru i dobry kaszaneczki spod
Łosincin.
Weszliśmy do domu, gdzie była jeszcze mama
Gosi, starsza pani z chustą kujawską na
głowie i wielokolorową zapaską, krzątająca
się przy kuchni, oraz dwie dziewczyneczki.
Gosia zaraz nas wszystkich przedstawiła,
najpierw nas swojej mamie, a potem nam
swoje dwie córeczki:
-Hanusia mo dziewińć lot, a Marjanka
siedym.
Uścisnęłam je serdecznie, obie miały po dwa
blond warkocze, ładnie upięte i udekorowane
wstążeczkami. Uśmiechały się nieśmiało i
nic jeszcze nie powiedziały. Gosia wyjrzała
jeszcze przez drzwi na zewnątrz i
zawołała:
-Józek, Jasiek – chodźta ino, a szybko.
Myślałam przez chwilę, że woła swojego męża
Józka, ale się okazało, że tak samo miał na
imię najstarszy chłopiec, teraz
czternastoletni. Zaraz wyszedł z obory i
przybiegli razem z Jaśkiem,
jedenastolatkiem, który wyskoczył gdzieś
zza płotu. Weszli do chałupy i grzecznie
się przywitali:
-Pochwalony Jezus Chrystus.
-Na wieki wieków amen – odpowiedzieliśmy z
Władkiem.
-Mój tata umarł na wiosnę, świńć Panie nad
jego duszum – wyjaśniła Gosia – a mój munż
Józek tyż tu gdzieś jest, jino ni może się
teroz pokazywać, bo by go zaroz mogli
zabrać z powrotym pod Berlin albo gdzieś
tamuj.
-Łucig zeszłygo roku z ty roboty i się musi
łukrywać przez te psiekrwie – odezwała się
matka, która w międzyczasie usiadła na
ławie.
-Siodejta, siodejta, zaroz byńdzie żur
podany, jino się zakrzuntne przy kuchni –
dodała nasza Gosia i rzeczywiście zabrała
się do tego, by coś dla nas przyrządzić.
Usiedliśmy z Władkiem, ale coś mnie w tym
wszystkim zaniepokoiło. Nie wahając się
zbytnio zadałam pytanie:
-A gdzie masz Piotrusia?
Stała tyłem do mnie i nie ruszyła się,
tylko ścierka wypadła jej z ręki. Milcząc
odwróciła się powoli i zobaczyłam łzy w jej
oczach. Za chwilę usłyszałam coś, co nie
razu dotarło do mnie. Gdy do końca
zrozumiałam, to poczułam jakby ktoś mi
wsadził nóż w serce:
-Nasz Piotruś jest … w Witowie … na
cmyntarzu…
Chyba jeszcze nigdy dotąd nie rozpłakałam
się, jak teraz. Nawet nie miałam siły
wstać, by ją uściskać lub pocieszyć.
Zakryłam twarz w dłoniach, a Władek
próbował mnie uspokoić.
Nawet Gosia, już spokojna, podeszła do mnie
i przytuliła do swojego wielkiego brzucha
moją głowę.
-Nie mortw się, Marychna, nie chorowoł ani
nie cierpioł. Bidny mój Piotruś nie żył i
był już zakopany, jak wróciłam do dumu z
tygo Baborowa. Jakbym trzy dni wcześni
łucikła stamtund, to pewnie by żył.
Opowiedzieli nam, co się stało. Jak tylko
zabrali Gosię pierwszego października
zeszłego roku, to biedny Piotruś chodził
dookoła domu i szukał swojej mamy. Chodził
i wołał: „Mama! Mama!” i nic nie mogło go
uspokoić. Ani jedzenie, ani zabawki, ani
obietnice, że mamusia jutro wróci. Wszyscy
mieli przykazane, żeby go pilnować, bo
nigdy nie wiadomo, co dziecku wpadnie do
głowy, a przecież mieszkali w obcym dla
siebie domu, od kiedy ich wysiedlili z ich
własnego.
A Piotruś chodził i wciąż szukał: „Mama!
Mama!” Nawet próbował wyjść poza podwórko,
ale zawsze ktoś go złapał za rączkę i
przyprowadził z powrotem.
Czwartego dnia rankiem, gdy się obudziły
dziewczynki, Piotrusia nie było w kołysce.
Tak jak był ubrany do snu, na bosych
nóżkach, poszedł najpierw szukać mamy
wewnątrz domu. Wszyscy spali, bo przecież
było tak rano, prawie jeszcze ciemno. Do
dziś nie wiadomo, jakim sposobem wyszedł na
podwórze. Jak się obudzili, to drzwi były
otwarte, a potem znaleźli w płocie dziurę,
przez którą mógł się przecisnąć. Szukali go
ze trzy godziny, w końcu znaleźli. Piotruś
zsunął się z brzegu do rowu melioracyjnego,
w którym często nie było wody, ale akurat w
tych dniach wczesnojesiennych, trochę
deszczowych, była. Tylko główka i rączki
były zanurzone, reszta ciałka leżała na
brzegu, a gołe stópki wystawały z trawy.
Ojciec, mąż Gosi Józek, zdążył przyjechać
na pogrzeb, bo zawiadomienie telegraficzne
sprawiło, że dostał przepustkę. Powiedział
tutaj wszystkim w rodzinie, że nie wróci,
niechby go nawet złapali i zabili. Ludzie
podobno wiedzą, gdzie się ukrywa do
dzisiaj, ale po tej tragedii to nawet i
Niemcy podobno już go nie szukają. Aby
tylko się nie afiszował ani nie pchał na
widok, to pewnie dadzą mu spokój.
-Jak wróciłam, to powiedzioł, że za nic nie
wroco do Rajchu. Woli być w piekle, niż
tamuj. Przychodzi tutej, robi swojum robote
w naszy gospodarce i zagrodzie, nikt go
dotund nie zatrzymoł. Może im wstyd, że
matke i łojca razym stund zabrali i
wysłali, a piuńci dzieci zostało tutej
same.
-Piotruś jest w niebie, i jest mu tam
dobrze, prawda babciu? – zapytała się
Marianka i przytuliła się do swojej
babci.
Druga dziewczyneczka też się do nich
przytuliła i tak trwały przez chwilę, aż
Gosia powiedziała:
-Już naliwum żurku. Zaroz się najita
naszygo chleba i kaszaneczki.
Już się uspokoiłam, chociaż coś jak nóż
tkwiło dalej w moim sercu. To był przecież
„mój mleczny braciszek” – Gosia karmiła
nas, mnie i Lesię, przez trzy dni tym samym
mlekiem, który był przede wszystkim dla
Piotrusia.
-Bidny mój Piotruś byńdzie mioł nowygo
braciszka albo nowum siostrzyczke. Już my o
to z Józkim zadbalim, jak widzisz,
Marychna. Już się tam mój Piotruś z tego
cieszy łu Pana Jezusa!
(*) [niem.] Do widzenia
Zdrowia, szczęścia, wszelkiej pomyślności, miłości i dobroci w życiu rodzinnym, sukcesów w życiu zawodowym w Nowym Roku 2017 życzy Janusz Krzysztof Waszak
Komentarze (16)
Amor
Dziękuję i zapraszam ponownie.
Pozdrawiam.
Miło było znów poczytać.
Wena
Bardzo mi miło. Dziękuję za wizytę, komentarz i
serdecznie pozdrawiam.
świetna proza
pozdrawiam :)
Canna
Dziękuję za wizytę, życzenia i komentarz. Serdecznie
pozdrawiam Noworocznie.
Smutne i równie piękne.
Życzę w nowym roku wszelkiej pomyślności.
Ola
Turkusowa Anna
Madame Motylek
Angel Boy
Waldi
Bardzo dziękuję za miłe słowa, piękne życzenia i
komentarze.
Serdecznie pozdrawiam.
Pięknie wszystkiego dobrego w Nowym Roku ..
Wszystkiego dobrego
Dobranoc:-) :-)
Dobra proza...
Najlepszego na ten nadchodzący Nowy 2017 Rok :)
Smutny, ale długi i wciągający wiersz :) Pozdrawiam
Serdecznie i życzę Wszystkiego Najlepszego w Nowym
Roku :D
Dziękuję i życzę Ci w Nowym Roku
przede wszystkim zdrowia i dużo
miłości, czyli tego,co najważniejsze
i czego nie można kupić za pieniądze.
(Jeszcze)lepszego Roku!:)
BaMal
Bronisława
Kazap
Bardzo dziękuję za miłe słowa, piękne życzenia i
komentarze.
Serdecznie pozdrawiam i życzę wspaniałego wieczoru
sylwestrowego.
Szczęśliwego Nowego Roku
Szczęśliwego Nowego Roku.
W chórach Anielskich pieśni
Anieli nam Go przynieśli.
Witany radością i miłowany,
odszedł smutny i ukrzyżowany.