Herostratyda cz. VII.-...
VIII. Zmierzchulo
- Ty, posłuchaj – Marcin Akusta otwiera
kolejne piwo, pochylając się nad tabletem.
Trzeba czymś przepłukać zmordowane
gardło.
- Cesarz Korei Środkowej wydał dekret, na
mocy którego rasę czarną uważa się nie za
rasę właśnie, ale za stan chorobowy i
każdego Murzyna, jaki się napatoczy, jaki
miał nieszczęście nie wyjechać z durnego
kraju przed uchwaleniem arcydurnego prawa,
służby porządkowe mają obowiązek złapać,
odstawić pod rygorem odpowiedzialności
karnej do kliniki zajmującej się operacjami
plastycznymi, gdzie chirurdzy, tacy kurde
doktorzy Mengele uleczą biedaków poprzez
zwężenie nosów, ust i przymusowe
wybielanie.
Wchodzi, a raczej jest wleczony w
kajdankach czarnoskóry, opuszcza – kolejny
Michael Jackson. I jeszcze ma być
wdzięczny opiekuńczemu państwu, że go
wykurowało za friko. Najlepiej, jak z
radości nagra filmik, na którym dziękuje
światłemu przywódcy za uzdrowienie i wrzuci
na ichniego jutjuba.
- Chore. A białych – też przerabiają?
- Chyba nie. Bo i na kogo by mieli – na
jeszcze bielszych, albinosów? A sami,
żółtki, siebie nie przerobi. Jakoś tylko do
czarnych się dowalili, rasiści.
- Ty – no właśnie- czemu nie robią z nich
żółtych?
- A czort ich tam wie. Kima spytaj.
Pstryk! Kolejny browar otwarty. Kamilcia
kołysze się na resztkach fotela obrotowego.
Obrotowego, skubie strzępki podartej
ekoskóry.
,,Wielki wokalista” po raz pierwszy
zaprosił kogokolwiek do swojej samotni.
Uznał bowiem, że czas na zmiany, założył
piętnasty w tym roku zespół i czegoś mu
brakowało. Nie pomysłów – te cisnęły się do
kudłatego łebka z prędkością światła.
Wokalistka – to będzie to!
On – lider, multiinstrumentalista, ona-
tylko zapiewajło.
Jako, że kasą nie śmierdział nigdy,
wynagrodzenie miała stanowić krata dobrego
piwska.
Z pięciu dziewczyn, jakim zaproponował
deal, dwie wyśmiały i wymownie popukały się
w czoło, dwie kolejne wykpiły się brakiem
czasu.
Jedynie Kamila, tegoroczna maturzystka, się
zgodziła. Dzień – dwa – w końcu to nie
wieczność, browar darmowy a i odpoczynek
od tangensów deltoidalnych się przyda.
Nie samą nauką człowiek żyje, nie można
pozwolić, by mózg się zlasował, zmienił w
kasę fiskalną, albo czytnik kodów
kreskowych, jakie mają w marketach.
I tak wyją na zmianę do mikrofonu smętne
ballady o księżniczkach, których żaden
rycerz nie chce uwolnić z zamkowych wież, o
wojach stojących na straży granic państwa i
honoru swych białogłów, o zimnych lasach
Finlandii i Norwegii, gdzie żyją dobre i
pomocne trolle, skrzywdzone kłamliwą famą
przez Tolkiena i jemu podobnych
bajkopisarzy – oszczerców, co własną matkę
za mamonę opisywaliby jako podlatarnianą
dziwę.
A że gardło nie sługa, od czasu do czasu
trzeba je podleczyć, zastosować najlepszą z
możliwych kurację. Bez tego – nawet stary
deathmetalowiec by ochrypł w przeciągu
godziny.
,,Niebrzydki nawet, szkoda, ze czub. I
fajnie się z nim gada. Chodząca
Encyklopedia Metallum. Gdyby nie ten zajob
-kto wie, pewnie mogłabym…
A tak – koleś jest stracony. Pewnie
prawiczek. Na wsi gadają, że nieraz pół
roku potrafi nie wychodzić z domu.
Brandzlownik jak nic, he, he. Zmarnował
życie dla muzy, której nikt nie chce
słuchać. Szalone. Ale i godne podziwu.
Pasjonat. Maniak. Umrze dziewicą jak nic” –
kłęby myśli wiją się w głowie dziewczyny,
zdania zlepiają się ze sobą. Gonitwa, istny
sprint, pamięciotok.
- Po co brałam, Jezu, ten syf? Rey nigdy
nie ma dobrego towaru, samo ścierwo.”
- Jeszcze nie wyłowili wszystkich ofiar
katastrofy.
- Jakiej? Znowu się coś…?
- Nie, z tego betonowca. Krucho ze stalą u
niemiaszków i muszą robić statki o
kadłubach z żelbetu. No i widzisz, czym się
skończyło.
- To wreszcie ilu? Dwustu?
- Pięćset trupów wyłowili, dwieście
trzydzieści pięć osób nadal uważa się za
zaginione.
- Odnajdą się, jak ryby wyplują kości.
- Nie mów tak.
- Bo co – bo Niemcy to też ludzie? Chcesz
wiedzieć, co podczas wojny zrobili mojej
babci? Jak ją we trzech… zaperza się
Kamilka.
Dostaje dragmowy, gada za nią proszek.
- Pijesz to piwo? Jak nie – koniec przerwy.
Ciemno się robi – widzisz?
- Hah – dobre. Siedzisz tu jak, kuźwa,
pustelnik całymi dniami i nagle mu się
spieszy, szef goni pracownicę do roboty.
Ciemno? Żyjesz jak kret, masz we łbie
ciemno!
- Chciałem tylko powiedzieć, że gadu –
gadu, a g… nagraliśmy przez tyle godzin, że
za mało… Nie denerwuj się…
- Żegnam. I wisisz mi dwie stówy.
- Niby za co?
- Tantiemy.
- Co ty piep…? Nie zarabiam, nie zgłaszam
do Zaiksu. Nic, zero, null.
- Taaa… Jasne.
- To według ciebie – ile wychodzi za jeden
album – pięć tysięcy zysku na rękę?
- Ze sto.
- Wariatka.
Złotych. Sto zeta za ,,płytę”, jak to
nazywasz. Tylko nie chcesz się przyznać.
Nie siedziałbyś tu jak ostatni czubek za
free, nie gibał dożywotki za damski ciul.
- Wiesz w ogóle, co to znaczy pasja?
- Kogo chcesz wkręcić? Wydaje ci się, że
ile mam lat, dwanaście?
- Dobra, wyjdź już. Piwo. Butelkowe. Tylko
nie pobij po drodze. Baj, baj. Won. Do
widzenia. Spi… Niepotrzebne skreślić.
- Debil.
- Słodkich snów. Nie trzaskaj, z łaski
swojej, drzwiami.
- Dwieście zeta, palancie, nie zapomnij.
- Prześlę siedemset. Rupii. Podaj tylko
konto.
- …a, szkoda słów.
No i zakończyła się, krótka acz burzliwa
współpraca Kamilki z samozwańczym guru
wszechmuzyki, przyszłym laureatem Grammy we
wszystkich kategoriach.
Zrezygnowany i zawiedziony Akusta zasiadł
sam przy konsolecie.
Trzeba było zmiksować jakieś jęko – bity.
Czas naglił, w przeciągu ostatnich lat nie
zdarzyło się, by nagrywał całą płytę krócej
niż dobę, górę dwie.
Pchany wciąż do przodu siłą grafomanii
muzycznej, czując powołanie, chęć zbawienia
swą muzą bliżej nieokreślonych grup
odbiorców, wyzwolenia ich od ciszy, albo
wszechobecnego popu, radiowej i
telewizyjnej siekaniny, poświęcił
niekończące się godziny na tworzeniu.
Eremita walczył tym samym ze Spice Girls,
łamał kariery członkom N – sync i
Backstreet Boys, wpychał Alexii z powrotem
do gardła jej debilne Uh la la la.
Jeśli to prawda, a niektórzy wizjonerzy
zarzekają się, tak właśnie zostało im
objawione, jeżeli prawdą jest, że w Piekle
będziemy mieć kontakt z tym, czego
nienawidziliśmy i co budziło naszą odrazę
za życia, jeśli dotknięci np. klaustrofobią
całą wieczność będą siedzieć w ciasnych
pomieszczeniach, a dajmy na to homofoby – w
nieskończoność uprawiać seks gejowski, to –
jak pragnę zdrowia – po niekończące się
czasy Marcin Akusta będzie skazany na
milczenie, czarci odbiorą mu magnetofony i
taśmy, albo pójdą na całość i zalepią
aparat mowy diabelskim super glue.
To dopiero będzie gehenna – nie móc się
spełniać w roli wszechwokalisty! O ileż
gorsze to i bardziej okrutne od
tradycyjnych kotłów z wrzącą smołą,
pociesznych Borutów żgających widełkami!
Milczeenie to labirynt z zamurowanym
wyjściem, brak sprzętu nagrywającego –
równy kastracji.
Choć i tak hipergrajkowi nie przydało się,
jak na razie, męskie oprzyrządowanie.
Seks? Nudziarstwo, w jakie bawią się
beztalencia, antymuzykalne masy, którym
słoń na ucho nadepnął!
Prawdziwy twórca potrafi się wyrzec
doczesnych przyjemności, byleby móc się w
pełni oddać obcowaniu ze sztuką,
najzazdrośniejszą z kochanek. Tako rzecze
Akusta!
W tym samym czasie pająkowate znamię na
twarzy Patrycji W. zaczęło rosnąć. Stało
się jeszcze twardsze. Kosmaty, pancerny
ptasznik oplatał niebrzydką buzię
dziewczyny. Odnóża ciągnęły się od oczu,
przez policzki, aż za podbródek.
Zgroza, żeby tak oszpecić bogom ducha winną
nastolatkę!
Żeby to jeszcze było od urodzenia – pal je
licho, los tak chciał, można by się jakoś
pogodzić, przetłumaczyć sobie, że jest się
predestynowaną, by cierpieć za niewierzące
miliony grzeszników, dźwigać na mordzie
krzyż panajezusowy.
Ale w tej sytuacji, gdy ,,owad” pojawił
się, początkowo jako znamionko, w
trzynastej wiośnie życia i w niespełna pół
roku wyewoluował w takie właśnie coś, w
tarantulę – giganta?
Lekarze początkowo łączyli dziwna
przypadłość z okresem dojrzewania,
zaburzeniami hormonalnymi dziewczyny. Potem
– jak jeden mąż- rozłożyli ręce: ,,Ciężka
postać hipertrichozy miejscowej, najlepiej
zostawić to tak, jak jest, ani myśleć o
usuwaniu, bo się uzłośliwi.”
Odbierająca resztki nadziei, koszmarna
diagnoza początkowo załamała dopiero
wchodzącą w życie laskę. Szybko jednak
odpędziła ona złe myśli (a były najgorsze z
możliwych – od samobójstwa, po postawienie
wszystkiego na jedną kartę i samooperację,
wycięcie żyletką znienawidzonej ,,myszki”)
i postanowiła żyć normalnie. Na ile się da
w jej przypadku.
Nastolatki bywają okrutne, ich szyderstwa
mogą (wiem, nie mówię teraz rzeczy
szczególnie odkrywczych) wpędzić w depresję
nawet osoby o najtwardszej psychice. Wiele
więc samozaparcia i hartu ducha
potrzebowała biedaczka, by najzwyczajniej
na świecie nie zdurnieć.
Udało się, podstawówkę, gimnazjum i liceum
ukończyła z wyróżnieniem. Małą geniuszka,
jakże różna od tępej i wulgarnej Kamilki.
W dodatku miała rozbudowaną intuicję, wręcz
szósty zmysł. Przeczuwała więc, że ten
odludek Łuciuk, bo tak brzmiało prawdziwe
nazwisko Marcina, podkochuje się w niej,
darzy jakimś uczuciem.
Przecież chyba nie był całkiem oziębłym
psychopatą, jak gadali na wsi, mógłby
wykrzesać z łepetyny choćby odrobinę
miłości, pożądania.
Pewnie nie zatopiłby się w ch…ym, nie
dającym się słuchać jazgocie, pozostał
istotą ludzką. Może, nie wiadomo, gdyby
ktoś próbował zapukać do kamienia, w którym
się skrył, że użyję kryptocytatu z Wisławy
– noblistki, odpowiedziałaby mu głucha
cisza. A potem – wrzask grindcore’owego
techno.
Chyba człowiek, ale kto go tam wie.
Bezpieczniej – nie zaczepiać, minąć z
daleka. O ile wyjdzie z kuczy, karceru, w
którym odsiaduje karę umuzykalnienia.
Człap, człap, człap – pełznie. Początkowo
niezauważalnie, milimetr dziennie. Później,
jakby ośmielone – przyspieszyło. W końcu
,,właścicielka” pajęczaka (skorupiaka?)
zorientowała się, że coś jest nie tak.
Twór chyba wyczuł to i – kompletnie się nie
krępując, bezczelnie, w ciągu jednej nocy
przelazł dziewczynie na plecy.
Początkowo rodzina nie poznała cudownie
ozdrowiałej Patrycji.
Później zapanowała konsternacja: nie
wiedziano, czy cieszyć się, czy dać na mszę
i klepać paciory. W końcu TO ŻYJE, córka,
siostra i wnuczka nosi na i w ciele obcy
organizm, przylgę, pasożyta, a kto wie –
może to jakiś nowotwór pełzakowaty, albo
inne, samobieżne AIDS?
Dla pewności zmówiono przy zapalonych
gromnicach parę litanii do serca, czy
innego narządu Matki Boskiej.
Ech, Marcin, jeśli kiedykolwiek wyjdziesz z
nory, zobaczysz, jak piękna jest dziewczyna
o której marzysz. Ile w niej nut, chorałów,
pastorałek i symfonii, ileż kantat i
madrygałów!
Gdy ją ujrzysz – nie będziesz miał ochoty
wracać do samotni, znajdziesz najdojrzalszą
kompozycję, kanon, jakiego ucho ludzkie nie
słyszało. I będzie ona jedynie dla ciebie.
Odtwarzaj, ilekroć przyjdzie ci na to
ochota.
Wspólnie się rozstroicie, czarna gorączka
istnieje jedynie po to, by się replikować,
to maszyna do rozmnażania się.
Zakazi cię Patrycja, czymś, czego od lat
szukasz na oślep w muzie, krzyku, do czego
dążysz podświadomie, psim swędem.
Przecież chcesz ogłuchnąć, zanurzyć się w
ciepły plusz, gdzie gra piosenka piosenek,
wrzask nad wrzaskami.
Słysz tylko ją, każdej chwili doprawiaj
nowymi bitami. Całym sobą.
IX. Autorytet deontyczny
Z Wiktora był dziwny gość: jeszcze dobrze
nie ostygł, jak zachciało mu się wracać w
rodzinne strony, uznał, że popełnił błąd
umierając tak wcześnie, to jest na rok
przed siedemdziesiątką.
Wylazł, prędzej niż go zakopano i – ku
ogólnemu przerażeniu mieszkańców wsi –
przemaszerował, jakby nigdy nic, główną
dróżką.
Nie zamieszkał w domu ze świeżo owdowiałą
Ireną, jako że nie musiał już ani jeść ani
pić, że jego potrzeby życiowe (co ja gadam!
Postżyciowe!) zostały zredukowane do
niezbędnego minimum jak oddychanie, od
czasu do czasu – rozprostowanie kulasów,
przejście się na spacer, zamieszkał w
dziupli starej wierzby, niczym rasowy
Rokiś.
Chałupę i niedawną małżonkę zostawił
innemu, mającemu puls mężczyźnie. Pani
Nazarukowa była jeszcze przecież całkiem do
rzeczy, zjawi się zatem jakiś, zjawi,
wystarczy poczekać.
Jego już nie nęcą uciechy świata
doczesnego, chciałby bez problemów,
wysłuchiwania utyskiwać dozipać do drugiej,
właściwszej śmierci.
,,Niech się dzieje, co chce, mnie to mało
obchodzi. Choćby potop” – wyznał w
przypływie szczerości Tomaszewskiemu, gdy
obaj wracali z kościoła.
Bo chodził, oczywiście, co niedziela. Nawet
jakby nieco gorliwiej, niż za życia, wręcz
nie opuszczał każdej sumy.
Wracał potem do swej drewnianej jaskini, by
wegetować w niej, czekać na upragnioną
kostuchę. Wciąż walczył, biedaczysko, z
myślami: czy lepiej mu było pod ziemią, czy
nie popełnił czasem trudno odwracalnego
błędu tym swoim wyłażeniem, by
pozombiakować.
Może bezpieczny futeralik parę stóp pod
glebą nie był takim najgorszym lokum?
Co ważniejsze – być, czy udawać że się
jest, egzystować na granicy światów nie
przynależąc w pełni do żadnego z nich?
Może takie niedookreślenie się w pełni,
chybotliwość jest najlepszym ze stanów?
Siedział więc nasz neohippis, miłośnik
niezdecydowania, w dziurze i cieszył się,
że jest, ale jakby go nie było, celebrował
obojętność na sprawy doczesne, materialne,
ale i duchowe., nie czynił bowiem w swej
samotni żadnych głębokich rozkmin, nie
filozofował.
Skubało po prostu dziadzisko, coraz
bujniejszą brodę, myślało o zadzie
Maryni.
Aż pewnego razu, ktoś go wkurzył
niesamowicie. Tak do imentu.
Historia milczy – kto i o co poszło. Mało
ważne.
Wściekł się pan samoożywiony nie na żarty,
opuścił gawrę i pod osłoną nocy poszedł
wymierzać sprawiedliwość.
Nad ranem cała wioska przedstawiała nader
żałosny widok: wszystkie domy, stodoły,
obory i nawet wychodki, stały na swych
dachach. Do góry nogami.
Jakimś cudem licho, z chwilą ożycia,
przemiany, posiadło nadnaturalną
umiejętność zmyślnego i cichuteńkiego
zachachmęcenia czegoś, zrobienia ninjo –
świństwa.
Co za biegłość, wyczucie, wręcz na poziomie
snajpera – by tak przewrócić dom z
mieszkańcami w środku i nie zbudzić ich!
Wręcz niebywałe, sam David Copperfield nie
byłby w stanie tego dokonać!
Ba – Harry Houdini miałby nielichy problem,
by w przeciągu paru godzin bezszelestnie
odwrócić, postawić na kominach ponad sto
budynków.
Widzicie, jakie umiejętności nabywa się z
chwila śmierci!
Poranek przyniósł dla mieszkańców wiochy
niemiłą niespodziankę. Wyjątkowo przykre
przebudzenie: powypadane z łóżek,
wyrzucone podczas snu na sufito – podłogi,
ludzkie kukły, manekiny używane do crash –
testów wstały z podbitymi oczami, guzami na
głowach.
Łapano się za owe potłuczone łby, jęczano
,,O Jezu! Kto to zrobił? Za co?”
Na ostatnie pytanie do dziś trudno jest
znaleźć odpowiedź.
Zaraz ustalono winowajcę. I rozpoczęły się
pielgrzymki z przeprosinami, błaganie o
postawienie budynków jak Pan Bóg przykazał,
dachami do góry.
Najpierw lazł sołtys, z butelczyną czegoś
wyskokowego.
Wiktor odmówił, w końcu nie pije się
alkoholu post mortem.
Przynajmniej ja nie słyszałem o takim
przypadku.
Nic nie wskórawszy, Szczepański ściągnął na
pomoc samego wójta. Zaraz po nich lazły
baby, lamentując wniebogłosy, że jak żyć,
wychowywać dziatwę w stojących na kominie
chałupach?
Następnie pielgrzymowali uczniowie z
podstawówki. Niemal dziecięca krucjata,
mająca na celu zmiękczyć serce polskiego
Samsona, siłacza nad siłacze.
Dopiero po tygodniu Wiktor uznał, że już
wystarczy, wieś poniosła zasłużoną karę,
pewnej nocy, równie cicho jak odwrócił,
postawił budynki jak należy.
I rozwiał się, może wlazł do rodzinnego
grobu? Albo to tylko legenda, wymysł
zasklepowej braci trunkowców.
Niemniej jednak żyje wciąż w przekazach
ustnych, historii opowiadanej z pokolenia
na pokolenie.
Dziadkowie straszą nim krnąbrnych
wnuków.
Wdowa, pani Irena żyje jeszcze, mieszka w
domu opieki.
Mimo usilnych prób, nawet gdy była młodsza,
nie zdołała przygruchać kolejnego
mężczyzny. Faceci omijali ją szerokim
łukiem. Każdy bał się zemsty, powrotu
nieumarłego odwracacza domów.
Do dziś ludzie mówią o nim z estymą,
mieszaniną respektu, strachu podszytego
niechęcią, szanują z powodu magicznej siły.
To najpoważniejszy argument – bycza,
herkulesowa siła.
Biada temu, kto choćby pomyśli źle o
Wiktorze. Strzeżcie się, on może wrócić,
wypełznąć z legendy.
Wzmocnijcie fundamenty chałup. Choć chyba
to nic nie da, na jego moc nie ma mocnych.
Energia tysiąca kilodżuli kwadratowych.
Skoro cały sklep wyrwał z posad…
I choćby przyszło milion atletów i każdy
zjadłby kilo sterydów i choćby stękał, wił
się i jęczał – nie zrobią tego, taki to
ciężar.
Wybaczcie rym. Musiałem.
Komentarze (18)
Witaj Florku. Piszesz z polotem, mądrze i do tego
potrafisz rozbawić. Uwielbiam Twoja proze, jestem
pełna uznania... uściski Florku.
aelż to cudowne skojarzenie! Jańcio Wodnik!!!!!!!!!!!!
Chyba mam zryty beret realizmem magicznym. Czytam,
czytam i slysze glos Pieczki jako narratora. Nie wiem
czym to wyleczyc.