Insomnia
Słyszę cię, ale nie rozumiem słów. Mówisz
do mnie, szepczesz… Klęczę na drewnianej
podłodze, wśród słojów i sęków, wśród
wilgotnych plam… Brunatne zacieki na
ścianach wydłużają się. Sięgają ziemi.
Ciii… Jest tak cicho. Jest tak… Gdzieś w
otchłani niosą się kościelne dzwony. Płyną
kaskadami powietrza. Nad pola. Nad okryte
śniegiem łąki… Równiny nicości. Lodowatego
piekła. Lodowatej nocy… Kto tu jest? Czy
jest tu kto? Czyj to cień majaczy na
suficie? To coś porusza skrzydłami i drży.
Dotyka czółkami mojego ciała. Często
powraca w rozgorączkowanych snach tak
wyraźnych jak ostrze noża. W otchłani
pustego domu gong stojącego zegara. W
otchłani czasu. W labiryntach korytarzy z
niezliczoną ilością otwartych drzwi. Za
nimi mrok opuszczonych pokoi. Za nimi kurz
i pył. Za nimi porzucone resztki jakiegoś
dawnego życia. Skorodowane. Wypaczone.
Zapleśniałe… Rozsadza mi skronie pulsujący
ból. Coś do mnie wciąż szepcze, wyziera z
każdego kąta mżącymi pikselami szarości, od
których palą wilgotne oczy i wzbiera w
żyłach buzująca krew. Nie wiem, co to
takiego, ale bije od tego potworny chłód
pustki wszechświata, gdzieś w przepastnej
melancholii wiecznego niebytu.
Na wieszaku w półmroku przedpokoju wisi
jakaś stara torba, dziurawy płaszcz,
zabytkowa szpicruta w wyblakłej rzemiennej
plecionce. Skąd się tutaj wzięła? Nie wiem.
Nie pamiętam. To wszystko. Więcej nic.
Jestem świadkiem nieodgadnionej ceremonii.
Zbierają się wokół stołu nieostre widma.
Trzymają za ręce i w mdłym potoku wiszącej
lampy chodzą wokół, nie wiadomo po co.
Zatrzymują się, jakby w namyśle, jakby
gubiły wątek. Lecz po chwili zaczynają od
początku swój niemiłosiernie dziwny chód.
Wygłaszają w powadze stare paradoksy niczym
mnisze kazania swoim przytłumionym szeptem
zatopionym w oddechu przeszłości.. I znowu
milczą. Nieruchomieją. Na stole płonie
świeca. Drży w porywach rozdygotanego
oddechu. Czyjego? Ściekają z niej krople
stearyny. Krzepną na gładkiej powierzchni
mętnymi łzami. Te łzy są, jakby
pozostałością mojej umarłej matki o skórze
w barwie wosku. Zaiste, dziwne to i
niepojęte. Osobliwa sceneria majaków z
bulgoczącą w tle plątaniną żeliwnych rur.
Jakież to absurdalne i wariackie. Zrodzone
wyłącznie w chorej wyobraźni maniakalnego
schizofrenika. Tak, wiem. Nikt nie musi
tego ciągle powtarzać.
Co jest nade mną? Czy tam coś żyje? Co
takiego rozwodzi się nad swoim losem bez
otwierania bladych ust? Rozwodzi się ze
złączonymi ściśliwie dłońmi jak do
modlitwy, czy może coś w tym rodzaju? Co
jest nade mną? Co takiego tam żyje? A jeśli
żyje to na granicy jawy i snu. Choć może
już dawno umarło, rozsypało w pył. Ale
jednak przetrwało ten straszliwy rozpad w
rozdartym jak papier powietrzu. Podnoszę
głowę i słyszę nieśpieszne kroki w tę i z
powrotem. Trzeszczenie uginających się
stropowych desek. Widzę wybrzuszające się
powłoki brunatnego tynku. Coś tam jest i
żyje, mimo że dawno umarło. I bez względu
na wszystko przemieszcza się niezwykle
konsekwentnie i w powadze sanktuariów.
Przytulam się do ściany. Nasłuchuję.
Wsłuchuję się w tern miarowy puls,
niezmiernie wolno rozchodzący się w
przestrzeni i czasie. Coś tam żyje, ale
jakże odmienne, obce i bezosobowe.
Przeszyte straszliwym mrozem na wskroś. W
krwiobiegu żeliwnych rur słychać słabe
odgłosy czegoś dawnego, czegoś
pierzchającego w dalekim echu przeszłości.
Przytulam się do ściany. Całuję, wsuwając
język w szczeliny pęknięć. Czuję gorzkawy
smak obsypującego się cementu. Namiętność
bez granic. Nie mająca odpowiednika miłość.
Nasłuchuję wciąż i wciąż. Wyławiam
najmniejszy chrzęst, trzask, stuk… Wyławiam
cokolwiek nadwrażliwym słuchem
neurastenika. Przepojony mnogością obrazów
i wielorakich spięć w głębinach mózgu…
I znowu się przekształca odbicie w lustrze
stojącego trema. A dopiero leżało w spazmie
agonii. Znieruchomiałe, skręcone w spiralę
jak włókna w pętli skazańca-samobójcy.
Jeszcze do tej pory stoi tam krzesło,
gotowe przyjąć na siebie z głuchym
uderzeniem ciężar lodowatego, bezwładnego
ciała…
Odsuwam się od ściany i wpatruję ponownie w
sufit, w wybrzuszone deski stropu, pokryte
popękanym tynkiem z powiewającymi płachtami
zakurzonych pajęczyn. Coś tam żyje. Coś
żyje nade mną i przemieszcza się. Próbuję
się wspiąć po żeliwnej rurze, do szerokiego
pod sufitem rozgałęzienia jak kwiat, jak
ramiona szeroko rozwarte jak grób. Lecz
zdzieram jedynie purchle odpadającej farby,
które spadają płatkami na moją twarz,
obsypują włosy, wpadają do ust… Coś tam
żyje i śni, wiedzione nostalgią mroku i
opuszczenia. Wiedziałem już od małego
dziecka, że nade mną jest coś czego nie
mogę pojąć, ani zrozumieć. Że żyje tam
niepojęte, co mnie przyciągało swoją
straszliwą melancholią z silą grawitacji
czarnej dziury. Co tam jest? Śni mi się.
Powraca w snach rozpięte na krzyżu. Lecz
nie przypomina to człowieka. Co to jest?
Kiedy staję u stóp tego wielkiego krzyża,
to coś spogląda na mnie ze zwisającą,
zdeformowaną głową z wysokości, jakby
wielkiej góry. Lecz nie przypomina
człowieka, bardziej jakąś istotę z
koszmarów, bądź owada z długimi, cienkimi
odnóżami (pająka?)… Czy to ty, ojcze? Nie,
to nie ty!. Więc, kto? Albo raczej, co?
Zatapiam się w mrocznej, suchej otchłani,
przedzierając się przez pajęczyny i kurz.
Przedzieram się przez jakieś gałęzie, które
uderzają w twarz… Brnę, ku czemuś, co mnie
trwoży i fascynuje zarazem… Nie poznam tego
za życia, ponieważ to jest martwe jak głaz
i wieczne w swojej potędze martwoty, jakby
zostało wmontowane na początku czasu w mrok
niepojętej melancholii. To mnie przywołuje.
To wciąż przyciąga mnie ku sobie od
pierwszych dni mojego życia. Od moich
narodzin w pochmurny, deszczowy dzień.
Klękam u stóp tego czegoś i wpatruję się w
te straszliwie puste, sześcioro oczu. W te
czarne otchłanie. W te otwory absolutnego
rozkładu…
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-12-26)
https://www.youtube.com/watch?v=HrNtGtm5fG0
Komentarze (4)
Niesamowite!
Pozdrawiam jak zwykle z podziwem dla Twojego pisania.
Dobrego dnia.
Nio! ;]
Jobo - a gdzie ten Twój głos....skoro już tak piszesz?
Rany boskie! - chyba zapomniałeś ;] Ja dopiero czytam,
ale głos zostawię - naocznie, bo się należy! ;]
Rany boskie!
Głos mój i szacun jest twój!