nadchodzi sen
Uleciał czar do nieba
Widać tak było trzeba
Zgasł świszcząc wieczny płomień
Widać wieczny nie był
A dzień mimo to wstaje
Słonce grzeje mnie w plecy
Ręce czyjeś kochane
Nie namiętne lecz oddane
Nie potrzebuje cię
do snu powietrze ukołysze mnie
wieczór pocałuje w skroń
spokój poda dłoń
to przychodzi we śnie
brutalnie powoli zabija mnie
ja nikomu nie życzę źle
boga jedynego obawiam się
unoszę się pod sufitem
jestem własnym "satelitem"
lekka jak piórko
zapominam na krótko
zawiść we krwi czyjejś
jest jak jadowite żmije
jad rozchodzi się powoli
nic na świecie tak nie boli
tego zła nie zlikwiduje
jeszcze raz mocno ukłuje
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.