Pragnienie
Kiedy unosisz do góry ciężkie kurtyny
powiek ku życiu,
Karmię Cię jak piękną Wilczycę
śniadaniem,
A poduszki skrzydłami unoszą się pod
sufit,
By raptem zastygnąć na kandelabrach.
Gdy tworzę – atakujesz znienacka
płomieniem ust,
Zabierasz łup i znikasz w cieniu gorących
spojrzeń,
Każdy z nas nosi w sobie inną duszę i
serce,
Zastaw w lombardzie wielkich uczuć.
Gdy leżysz i czekamy wspólnie na nowe
życie,
W świetle świec, położnych i rytmie
oddechów,
Mamy swą krew i łzy,
I łączy nas coś więcej niż wczoraj.
Biegnę po śniegu nocą ku miastu,
Zostawiwszy Cię czytającą Księgę Miłych
Snów,
Innym razem piszę płonącym rumem Twoje
Imię,
Na śniegu, na chwałę tego, co już się
stało.
Nie posyłaj mnie do psychiatry,
I tak wiem, że jestem nieuleczalnie
chory,
Leżę obok ciebie przez kilka lat życia,
Aż do zasunięcia ciężkich kutryn powiek ku
śmierci.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.