Schiza...
Zamykam oczy, bo
omdlałe powieki
ciążą mi okropnie...
Stęchłe powietrze w mojej głowie
wiruje z siłą
równą huraganowi...
Czuję piekący ból
przenikający rany
w okolicach wątłych nadgarstków...
Rozpaczliwie
szukam jakiegoś sposobu,
aby ukoić mój ból...
Macam
zimnymi dłońmi
chropowate i obślizgłe ściany,
po których mimowolnie
osuwa się moje ciało...
Drżącą dłoń
przesuwam szybko
po posadzce
i próbuję odszukać
wybawienie...
Biorę strzykawkę
i zbierając wszystkie siły, jakie mam
wstrzykuję sobie do organizmu
jakieś
"chwilowe szczęście w stanie ciekłym",
a po chwili
czuję, że jestem
w jakimś raju
i błogim świecie
-niestety
podszywanym piekłem...
Widzę światło w tunelu
i podążam za nim,
a im bliżej jego końca,
tym większy czuję
strach,
ból
i wstyd...
Gdy natykam się po drodze
na wściekłego Cerbera
tryskającego śliną z pyska,
to wiem, że
mój koniec jest bliski...
Próbuję zawrócić,
cofnąć się
i uciec od światła,
ale nie mogę,
bo moje ciało
zakorzeniło się zbyt mocno
w tym dnie,
w jakie upadłam...
Nie mam dość siły,
by się od niego odbić...
Zdaję się
na ślepy los
i czekam na to, co się wydarzy...
Może
ktoś
usłyszy
mój głos...
Czekam...
Jednak niemy krzyk odbija się tylko pustym
echem od brudnych ścian...
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.