Baśń biblioteczna cz2/5
Mróz przyszedł tego roku dość wcześnie.
Ściął twardą taflą brzegi strumienia i
wszystkie kałuże, które stanowiły liczną
pamiątkę po rzęsistych, listopadowych
deszczach. Czym prędzej, tak jakby chciał
zaznaczyć swoją obecność i przenikliwą
władzę strącił ostatnie listki z brzozowych
gałązek. Z tymi rządami to było jednak
raczej dość średnio. Dąb fakt faktem
wyglądał trochę nieszczególnie. Coś jak
przedwcześnie wyłysiały jegomość w średnim
wieku, jednak gromada buków tylko nabijała
się z mrozowych wysiłków, szeleszcząc na
wietrze gęstymi czuprynami czerwono-złotych
liści. Wszystko niby układało się tak jak
co roku, jednak następnego poranka
poddanych dębowego króla zbudziło nagłe,
złowróżbne, niczym syrena alarmu,
nawoływanie odzianego w czerń strażnika
lasu, sędziwego kruka. Sosna, czym prędzej,
uprzedzając pytania zatrwożonych
mieszkańców sennego jeszcze jaru, zaczęła
wnikliwie lustrować teren. Widok jaki
ujrzały jej zielone oczy na chwilę ściął
soki płynące pod zziębniętą korą. Brzeg
lasu od strony ciemnej wstęgi zajęło kilka
śmierdzących pożarem obiektów. Nie były to
jednak takie jak dotychczas widziane
śmieszne, filuterne maluszki, lecz
czerwone, ogromne, błyskające złowrogo
stalowymi paszczękami, ryczące potwory.
Przerażonymi oczyma wpatrywała się w grupki
szkodników, które coraz głębiej wchodzą w
jak jej się do tej pory zdawało
niezniszczalny las, pozostawiając za sobą
jedynie zwalone na ziemię martwe, nieme
kłody, które po chwili ogołocone z gałęzi
inna grupa szkodników wciągała na
samochody.
- „Co tam, co tam się dzieje?!” -
krzyczały głosem znanym jedynie drzewom
zatrwożeni mieszkańcy dębowego królestwa.
Sosnę, która po raz pierwszy w swoim
długim życiu nie potrafiła znaleźć
odpowiednich słów by opisać to, co widzi,
uprzedził głuchy pomruk najstarszych drzew,
tych które już nie jedno w swoim życiu
widziały.
-„Śmierć, śmierć, śmierć”, -
rozbrzmiewało wokół ponuro. Nagle jedynie
tętent spłoszonych dzików, oraz krzyki
przerażonych ptaków, udowadniały światu, iż
nie jest to jakaś wymarła pustynia, a wciąż
jeszcze pulsujący życiem zielony
organizm.
-Relacja, którą w końcu przygnębionym
głosem zaczęła przedstawiać sosna różniła
się diametralnie, od jej dotychczasowych,
ubarwionych, kwiecistymi zdaniami
opowieści. Bo jak rzesz jasna mogło być
inaczej, gdy przed jej oczami rozciągał się
widok z każdą chwilą coraz większej pożogi.
W zielonych sercach tliły się jeszcze
iskierki nadziei, że może pazerne szkodniki
nasycą w końcu swój niepochamowany głód
niszczenia i pozwolą im dalej żyć. Może
uratuje ich niedostępność jaru, na którego
pochyłe ściany nie wjadą czerwone potwory.
Może nagle zacznie padać, tak mocno, że
nawet dziki na swych ostrych racicach
zaczną się ślizgać. Z każdym następnym
dniem iskierki te jednak coraz bardziej
przygasały pogrążając zielone serca w
nieprzebytym mroku. Najstarszy ze świerków
załamany do cna tą przygnębiającą atmosferą
raz po raz zaczął nagle pokrzykiwać.
- „Niech to się wszystko wreszcie
skończy. Najgorszym jest to beznadziejne
oczekiwanie”!
I rzeczywiście, gubiąc jak ukochany skarb,
ostatnie okruchy nadziei, któregoś mroźnego
styczniowego poranka to, co było
nieuchronne przybrało kuriozalnie realne
kształty. Szkodniki warcząc wniebogłosy
wtargnęły do jaru. Swoje śmiertelne żniwo
zaczęli od pochylonych nad wodą olch, potem
legły leniwe świerki i rozplotkowane
dotychczas brzozy. Bukowy zagajnik zwarł
się w sobie licząc jeszcze na to, że ich
twarde drewno nie ulegnie pod ciosami
warczących maszyn. Jednak, gdy i tą
przeszkodę oprawcy pokonali, zabrali się za
powiewający na wietrze rząd wyniosłych
sosen. Jako ostatni, nie wiem, czy to z
uwagi na szacunek przynależny królowi, a
może całkiem z innego, bardziej
przyziemnego powodu życie zakończył wielki
dąb. Padając w myślach powtarzał, co chwila
ostatnie tragiczne pragnienie.
- „Obym tylko upadł obok mojej
sosny”.
I pewnie by tak się stało, gdyby nie
to, że sosnę ładowano już na przyczepę
wielkiego samochodu i za chwilę odjechała w
stronę czarnej taśmy. To o czym chcę teraz
opowiedzieć zaskoczy pewnie wszystkich.
Dąb, który ogołocony z gałęzi sturlał się
nad brzeg strumienia, dziwnym trafem jednak
żył dalej. Chociaż nie płynęły już w nim
zielone soki inspirujące do wzrostu,
wypuszczania nowych liści, budowania
ulubionych przez sójki i dziki owoców,
jednak trwała wciąż w nim ta sama
świadomość. Stało się tak, że nagle z
dobrodziejstwem inwentarza przyjął do swego
drewnianego jestestwa informację, iż oto
stał się zimnym klocem. Fakt faktem nie
miał innego wyjścia, ale o dziwy, nawet
zaczął być tym delikatnie zafascynowany.
Podobnie jak dzieje się to w przypadku
małego ziarenka, które w sobie unosi
strzępy pamięci ojczystego drzewa, na długo
po tym jak go jakiś krzykliwy ptak, lub
figlarny wiatr przypadkowym zrządzeniem
losu zgubił gdzieś na pustkowiu. Dziwną,
przemożną siłą w następne pokolenia niesie
on obraz swoich szumiących protoplastów.
Podobnie i w dębowym drewnie zachowały się
obrazy, które kiedyś były kwintesencją jego
leśnego żywota. W jego pamięci tkwiły
ciągle obrazy cichego jaru, chłodnego
strumienia, smukłej sosny, która zawładnęła
jego sercem i której to opowieści tak
uwielbiał słuchać. Jednak choć to zabrzmi
nieprawdopodobnie okazało się, że to
kolejne życie też miało pewne zalety, które
z ciekawością odkrywcy zaczął postrzegać. W
ciągu jednego dnia jak wielki naukowiec
dowiedział się, że świat nie kończy na
granicy horyzontu. Usłyszał inne dźwięki,
poznał nowe zapachy, o których do tej pory
nie miał zielonego pojęcia. Na swoje
działania poznawcze miał mnóstwo czasu,
gdyż złożono go na stertę podobnych mu
kloców dębowych. Dowiedział się od nich
właśnie, że jest w tartaku i przez jakiś
czas będzie oczekiwał, aż zrobią z niego
deski. Poinformowali go też, że jest bardzo
cenny i że ludzie, (bo tak nazywają się
właśnie szkodniki) będą dla niego
nadzwyczaj troskliwi. Nocami, gdy cichł
szum maszyn z zapartym tchem słuchał
wspomnień swoich towarzyszy niedoli,
dowiadując się przy okazji, że jego las nie
był jedynym na świecie i że nie tylko on
kochał kiedyś pełnią zielonego serca. To
poniekąd błogie lenistwo trwało ponad rok,
lecz w końcu człowiek podjechał kopcącą
dymem maszyną i załadował pień dębu do
traka. Maszyna w pół godziny uporał się z
„jego wysokością królem”, zamieniają go na
stertę jasnych, pachnących lasem desek. Dla
kogoś, kto nie posiada odrobiny wyobraźni
na pewno byłby to kolejny powód do ronienia
łez, jednak o dziwo, każda z desek zaczęła
żyć oddzielnym, i to nie mniej intensywnym,
niż poprzednio cały pień życiem. No może
tylko z pamięcią było coś odrobinę gorzej.
Cichy jar przeszedł w pół zapomnienie. Stał
się niby wierszykiem, który dawno temu
powtarzała babcia. Niby wiadomo, o co
chodzi, jednak przy próbie jego
powtórzenia, rymy i słowa gubią się, co
chwila uświadamiając nam siłę mijającego
czasu. Deski następnie po krótkim pobycie w
suszarni trafiły do fabryki mebli, gdzie
stały się materiałem do wyprodukowania
kilkunastu podobnych do siebie,
błyszczących świeżym lakierem regalików.
Każdy z nich miał cztery toczone nóżki,
wyposażone w zawiasy przeszklone drzwi i
zamek z kluczykiem, oraz cztery półki. Były
krótko mówiąc piękne. Postawiono je w
magazynie by oczekiwały na nie wiadomo
właściwie, na co. Stały tak pełne nowego
życia, nowej cudownej świadomości bycia
regalikiem i jako asortyment luksusowy
wzbudzały w koło niepomierną zazdrość
siermiężnych szaf ubraniowych i kuchennych
stołów.
cdn.
Komentarze (11)
CUDNIE !
Niesamowicie wciągające...idę dalej :)
Rozbudzająca wyobraźnię historia.
Na chwilę obecną czytam z opóźnieniem.
W wolnej chwili sięgnę po kolejną część.
Pozdrawiam
Marek
Bardzo ciekawa, dobrze się czyta, pozdrawiam
serdecznie.
Ciekawa historia dębu ...a przy tym ile szkód wyrządza
człowiek ...no to czekam na dalszą część .Pozdrawiam
GP.
Interesująca historia, widziana od tej drugiej strony.
Pozdrawiam serdecznie :)
interesujące to życie po życiu potężnego dębu.
Ciekawe, jaki los spotka luksusowe regaliki w tym
opowiadaniu.
Pozdrawiam serdecznie.
Dobry poeta i dobry prozaik!
Głos mój i szacun jest twój!
Już się zaczynam domyślać dalszego ciągu.
Natomiast jeśli chodzi o telewizor - nie mogę go
wyrzucić, bo go nie mam już od roku. Pozbyłem się go
po śmierci Mamy, ale już wcześniej prawie nie
oglądałem.
Sławo, drogi przyjacielu - moja ilość jest tylko
obietnicą wpisywania codziennie jednego wiersza.I ja
ją dotrzymuję już tyle lat.Uwierz mi...to mnie trzyma
za gardło.Każe wręcz pisać.Nie boli,czasami sprawia
radość.Obiecałem to komuś przed laty.I nie chcę go
zawieść.A że nie komentuję...cóż...mój
wybór.Pozdrawiam.
Ciekawa, dobrze napisana proza o losach lasu i dębu,
który stał się luksusowym regałem.
W zdaniu -
"Swoje śmiertelne żniwo zaczęli od pochylonych nad
wodą olch",
skoro mowa o szkodnikach/ co prawda w domyśle ludzie/
ale jednak jest użyte słowo szkodniki, to napisałabym
zaczęły - bo to te szkodniki.
Cóż ludzie lubią dążyć do zniszczeń ekosystemu, w
którym żyją...
Pozdrawiam wieczornie, z plusem, rzecz jasna.