Dusza łkała, a ona odjeżdżała...
W południe tego dnia miała wyjeżdżać z
powrotem do Warszawy przez Kraków, gdzie
miała przenocować. Znała trochę AK-owców w
Krakowie, jej pierwszy w ogóle wyjazd w
charakterze kurierki wypadł właśnie tam, w
tygodniu po Wielkanocy. Inna dziewczyna,
ponoć o pseudonimie Izolda, wpadła w ręce
gestapo i ona, Lesia vel Kasia, musiała w
trybie pilnym ją zastąpić. Nie mieli
jeszcze nawet wtedy dla niej lewej
kenkarty, pojechała jako ona, Leokadia
Zielińska. Pracowała jeszcze wtedy na
Dworcu Głównym w Warszawie jako kasjerka,
dostała bez problemu zgodę na przejazd,
przez co ją wysłali, świeżą, jeszcze nie
całkiem przeszkoloną, ale jakoś mniej się
bała, niż teraz jadąc do Lwowa.
Miała być sanitariuszką, dlatego
przeszkolili ją w ramach AK-owskiego kursu
pielęgniarek w szpitalu. Ubrali ją w
uniform siostry na oddziale, gdzie
pracowała przez dwa pierwsze miesiące 43
roku. Napatrzyła się tam na ludzkie
cierpienie i widziała zbyt dużo przykrych
scen – jak to w szpitalu. Uznała w swoim
sercu, że tam nie da rady pracować, było to
dla niej zbyt trudne do zniesienia.
Gdy zorientowali się, że zna całkiem dobrze
niemiecki, zaproponowali jej szkolenie dla
kurierek i łączniczek. Bardziej to jej
odpowiadało, więc chętnie się przeszkoliła
i zaczęła pracować w tym „fachu”, najpierw
tylko w Warszawie, a teraz wyjeżdżając już
dalej. Niemiecki rzeczywiście przydawał się
jej, mieli jej nawet wyrobić lewe papiery
„folksdojcza”, co napawało ją obrzydzeniem,
sama ta nazwa. Jeden „folksdojcz” ją bił we
Włocławku, a drugi ją wyrzucił z jej
własnego domu na bruk. Wreszcie miała
dostać fałszywy dowód na nazwisko jakiejś
Niemki, ale jak dotąd jeszcze jej tego nie
załatwili, musiało to trochę potrwać.
A teraz czekała na powrót Tadeusza, który
zerwał się jeszcze zanim ona się obudziła.
Wyszedł ze swego mieszkania, zostawiając ją
w tym nieznanym jej domu. Zdążył wrócić
jednak, zanim wstała z łóżka. Przytulił się
do niej i zaczął ją całować.
-Najdroższa, zostań ze mną, tutaj, we
Lwowie – poprosił.
-Tak, chciałabym, ale nie teraz, przecież
muszę wracać – odpowiedziała cicho, całując
jego policzek.
-Właśnie teraz, proszę cię, zostań. Tu się
wszystko gotuje, nie wiadomo, co z nami
będzie. Wołyń, Ukraina….Możemy nie
doczekać…. – przerwał, jakby bał się
dokończyć. -Agnieszka za ciebie pojedzie
teraz do Warszawy, już to załatwię.
Rozmawiałem z nią i powiedziała, że to
przemyśli. Ona zawsze miała ochotę i
marzyła, by wybrać się do stolicy, a nawet
tam zamieszkać. Zawiezie i zostawi tam co
trzeba, a także przywiezie z powrotem
wszystko, co trzeba. Także zgodę twojego
dowódcy na przeniesienie ciebie do obwodu
lwowskiego – dodał z uśmiechem, całując
delikatnie jej usta, twarz, piersi. – Tylko
musisz się zgodzić…. Najdroższa…
-Kochany, nic mnie tam nie trzyma, chcę
zostać z tobą, ale w jaki sposób to
wszystko załatwić? Nie mogę przecież złamać
rozkazu, mogę wtedy zostać uznana za
dezerterkę…
Nie odpowiedział, bo nie było już na to
czasu. Rozebrał się i wsunął koło niej do
łóżka. Znów się kochali, choć tym razem
znacznie spokojniej, delikatniej, jakby w
zamyśleniu. Jakby przeczuwając, że taka
noc, jak ta miniona, już nigdy się nie
powtórzy. Patrzył na nią z podziwem dla jej
urody, która rozkwitła jeszcze bardziej od
czasu ich ostatniego spotkania przed wojną.
Przytulał do niej swoją twarz i kładł głowę
na jej piersi jak małe dziecko na piersi
matczyne, a ona oddawała mu całą swoją
czułość, którą może dać w takiej chwili
ukochanemu mężczyźnie zakochana kobieta.
A jednak tym razem nie mogła zostać,
musiała wracać. Major się nie zgodził, miał
przesyłki zwrotne nie tylko do Stolicy, ale
także do Krakowa. Agnieszka nie była
przecież łączniczką ani kurierką, nie była
tak jak Lesia w tym zakresie przeszkolona.
Wysyłając ją można byłoby ją po prostu
„spalić”, wystawić wszystko na hazard i
niepowetowane straty. Agnieszka także już
nie wyrażała się z taką ochotą o tym
wyjeździe do stolicy, jak rzekomo
wcześniej. Była prostą dziewczyną z
prowincji i bała się, że sobie tam nie
poradzi. Wszyscy tu słyszeli, jak
hitlerowcy tam szaleli w czasie i po
zduszeniu powstania w getcie.
Tadeusz odwiózł więc swoją Leo do pociągu i
rozstali się znów na kilka długich tygodni,
gdy pociąg wyruszył do Krakowa w południe
12 maja 1943 roku.
Przyrzekł jej, że jeszcze w tym roku będzie
„oficjalnie” jego żoną, tak jak było
ustalone cztery lata temu. Zaskoczony w
ogóle tym, że się spotkali, sam nie
wiedział, czy to było realne w czasie
szalejącego terroru niemieckiego, a
wcześniej sowieckiego, przy pozamykanych
kościołach, aresztowanych, uwięzionych i
pozabijanych kapłanach. Zgodnie chcieli
oboje, by spełniło się ich marzenie, to
zaległe sprzed tych czterech ciężkich,
wojennych lat.
Lesia wyglądała przez okno wagonu i
patrzyła do tyłu tak długo, jak tylko mogła
widzieć jego postać na peronie i potem już
tylko zarysy pozostawionego z tyłu Dworca
Głównego we Lwowie. Wiedziała przynajmniej,
że będzie mogła wysłać mu list, adresowany
tutaj, we Lwowie, do porucznika Armii
Krajowej o pseudonimie Leszek. Miała
nadzieję, że otrzyma listy także od niego,
bo przecież podała mu swój adres w
Michałowicach.
Nie wiedziała natomiast, że miał na swoim
sumieniu jeden niechlubny okres w swoim
życiu, gdy posługiwał się drugim
nazwiskiem, Tadeusz Szygulski, i
pseudonimem Wasyl. Najbardziej on sam
chciałby o tym wszystkim zapomnieć, wymazać
to i wykreślić, ale nie mógł nic zrobić.
Niesławna karta w jego życiorysie, zgoda na
wysługiwanie się sowieckiemu wywiadowi
wojskowemu, poczucie, że zdradził swoich
towarzyszy broni przylgnęły do niego i
miały stanowić ten "granat z opóźnionym
zapłonem".
„Jak podpiszesz, to też będziesz przegrany,
a może jeszcze gorzej” – powtarzał sobie
wielokrotnie. „System sowiecki nie zna
litości”.
Chwile szczęścia, które zaznał jeszcze tej
dzisiejszej nocy w ramionach ukochanej
kobiety, znów uświadomiły mu, jak trafne
były tamte słowa. Tamta gorycz i tamto
upokorzenie wciąż mu jeszcze będą
towarzyszyły przez te długie dni rozstania,
gdy znów jej tu nie będzie obok niego. Bał
się również, że nie odzyska swojego honoru,
a straci swoją ukochaną Leo, gdy ona się o
tym wszystkim kiedyś dowie.
Wtedy jeszcze nie wiedział, jak potężna
jest miłość, która „wszystko przetrzyma”
(*).
Pociąg dojeżdżał do Krakowa, a ona wciąż
jak w transie przeżywała wydarzenia
ostatnich godzin, ten niezwykły zwrot w jej
dotychczasowym życiu, pełnym rozstań,
tęsknoty, rozczarowań i żalu.
Lesia wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć, że
to wszystko było prawdą, że to nie był
tylko piękny sen. Miłość wydobywała z niej
dotychczas ogromną wolę przetrwania w
najgorszych nawet chwilach, a teraz ta sama
miłość przyniosła jej wreszcie ogromną dozę
szczęścia, nawet gdy jego już obok niej nie
było. Wyobrażała sobie i wciąż przywoływała
z pamięci tak cudowne dla niej przeżycia
wczorajszego popołudnia, wieczoru i
dzisiejszej nocy. To ich spotkanie, pełne
gorących i żarliwych porywów zmysłowej
miłości, a także dowodów oddania i
wierności.
Jednocześnie jednak docierała do jej serca
jakaś troska, może nawet przykrość,
poczucie winy. Czy miała prawo nazywać go
mężem, a samą siebie uważać za jego żonę?
Czy mieli prawo oboje tak się zachowywać,
tak się traktować, jakby wypowiedzieli
przed Bogiem słowa przysięgi
małżeńskiej?
Wychowano ją tak, by wiedziała, że kobieta
nie powinna się fascynować tym, co wiązało
się z miłością cielesną, z obcowaniem z
mężczyzną. Najkrócej rzecz ujmując pójście
do łóżka z mężczyzną przed ślubem, przed
błogosławieństwem Boga w kościele, na
dodatek z takim zapałem i z taką
jednoznaczną ochotą, stanowiło złamanie
przykazań i zasad czystości
przedmałżeńskiej. Zwyczajnie było dla niej
grzechem ciężkim, śmiertelnym, którego
należało się wstydzić i koniecznie wyznać
na spowiedzi. Tak czuła teraz, w tych
rozmyślaniach i najpiękniejszych
wspomnieniach, do których wnosiła teraz
poczucie winy, wiążące się z tym grzechem,
który popełniła.
Najgorsze też dla niej było to, że miała
wielkie trudności, by żałować za ten swój
grzech.
Wręcz przeciwnie, czuła się wreszcie
szczęśliwa po tylu latach rozstania, które
było jakże ciężką karą za nie popełnione
winy.
Czuła, że wszystkie obowiązujące zakazy i
przeciwności nie miały i tak dla niej
znaczenia, bo oddała się wczoraj wieczorem
i w nocy swojemu kochankowi dobrowolnie i z
wielkim wręcz entuzjazmem. Stało się to po
raz pierwszy w jej życiu, dotychczas tak
czystym, zgodnie ze znanymi jej od
dzieciństwa świętymi zasadami
„panieńskości”. Ona zrobiła to dla niego,
ale też i dla siebie, bo tego ogromnie
pragnęła i potrzebowała.
Gdy tylko go zobaczyła wtedy w drzwiach
tamtego pokoju, zapomniała, wręcz nie
chciała pamiętać o jakichkolwiek zakazach
moralnych i religijnych. Liczył się tylko
on i to ogromne pragnienie bycia z nim,
oddania mu się aż do końca. Każdy jego
pocałunek był dla niej jak kropla
życiodajnej wody, którą błogosławiły jej
spragniona dusza i ciało. Ten spacer, ten
obiad w restauracji – aż wstydziła się
przyznać przed samą sobą – był zbyt długi,
niepotrzebnie wlokący się, wręcz żałowała
traconego czasu.
Od pierwszej chwili spotkania chciała być z
nim i tylko z nim. Liczył się dla niej
tylko dotyk jego rąk, jego ust, jego
zapach, uśmiech. Jego pocałunki, słowa o
miłości i ich wzajemne pragnienia
połączenia się w ekscytującym, miłosnym
zjednoczeniu.
Nie miała najmniejszego powodu oponować,
gdy zaprosił ją wtedy do swojego
mieszkania. A gdy odkryła, że byli tam
sami, to zjawiło się natychmiastowe,
radosne pragnienie, by wziął ją w ramiona.
I od tamtego czasu nic się nie zmieniło, o
niczym innym nie myślała, tylko o nim.
Nie miała pojęcia, w jaki sposób udało się
jej samą siebie przekonać, że musi wracać,
że ma obowiązki wobec jakiejś dalekiej
organizacji, wobec Armii Krajowej, której
była dopiero co „świeżo upieczoną”
członkinią. Wobec ludzi, którzy walczyli z
śmiertelnym wrogiem, którzy liczyli na to,
że spełni to, do czego się zobowiązała. Po
ludzku mówiąc chciała z nim tutaj zostać,
zamknąć się w tym jego niewielkim
mieszkaniu, w jego ramionach, żeby odtąd
był tam z nią co dzień, co noc. Chciała być
z nim i tylko z nim, a jednak oderwała się
od tych pragnień i zostawiła go na peronie,
odjeżdżając w nieznaną przyszłość, gdzie
bezlitosne ciosy losu mogły ją dosięgnąć
jeszcze tego samego dnia. Zrobiła to wbrew
sobie, wbrew swoim najskrytszym
pragnieniom.
„Dusza łkała, a ona odjeżdżała”.
Od najgłębszych pokładów jej świadomości
było przecież tylko to jedno oczekiwanie -
być z nim i tylko z nim. Zawsze, dzisiaj,
jutro, pojutrze.
A grzech, złamanie boskich nakazów i
przykazań? Może i było trochę przykre dla
niej to odkrycie, że nie chciała wtedy o
tym pamiętać, wczoraj i także jeszcze
dzisiaj.
A jutro? „Nie wiem, nie myślę o tym, jestem
wreszcie szczęśliwa i spełniona”.
Modliła się w cichości serca: „Panie Boże,
wybacz mi, grzesznej, błądzącej,
zakochanej…”
Na dworcu w Krakowie nie było obławy, nie
było łapanki, rewizji, strachu. Podobnie
bez problemu dotarła tramwajem i później
pieszo pod wskazany jej adres przy ulicy
Gołębiej. Nie było tego wszystkiego, przed
czym przestrzegali ją w trakcie jej
szkolenia dla łączniczek i kurierów. Znów
miała szczęście i dotarła ze swoją
przesyłką do lokalu konspiracyjnego. Miała
się tam przespać i następnego dnia z rana
wyruszyć w drogę powrotną do Stolicy. Miała
zawieźć do komendy głównej Armii Krajowej
przesyłki pocztowe z Lwowa i Krakowa.
Była już prawie godzina ósma wieczorem,
wyjście na miasto wiązało się już z wielkim
ryzykiem, bo już niedługo zaczynała się
godzina policyjna. Dlatego tym bardziej
udała się tam, gdzie zapewniono jej nocny
odpoczynek i spędzenie kilku chwil relaksu
z koleżankami – łączniczkami. Wreszcie z
błogością w sercu położyła się do łóżka i
od razu zasnęła. Kazali jej spać w ubraniu,
by w przypadku „nalotu” mieć jak największe
szanse na szybką ewakuację.
O północy obudziło ją szarpanie za rękę.
-Wstawaj, natychmiast, uciekamy! –
półgłosem mówiła do niej Grażyna,
koleżanka, z którą spała w tym samym
pokoju. – Zabieraj swoje rzeczy i
wychodzimy – rozkazała.
Nie znała zasad tego systemu, ale po
drugiej stronie ulicy była warta, która
wywołała alarm. Gestapo już podjeżdżało pod
kamienicę przy Gołębiej, nie było chwili do
stracenia. Byli na drugim piętrze, droga na
dół po schodach, ciemnych jak noc, była już
odcięta – nie zdążą nigdzie bezpiecznie
wyjść. Zaczęli wspinać się po schodach na
piąte, ostatnie piętro, Lesia, Grażyna i
Iza, a przed nimi ich „opiekunowie” –
Bronek i Adam. Wszystkie dziewczyny zdjęły
pantofle, bo obcasy mogły im przeszkadzać,
nie mówiąc o hałasie, które mogły wywołać.
Na ostatnim piętrze było wyjście na dach
poprzez wąski, nieprzyjemny dymnik. Bronek
przystawił im drabinę. Potem gdy już
wszystkie weszły schował ją, a sam wspiął
się po linie i zamknął pokrywę od góry.
Adam zaś wyszedł zupełnie pierwszy, aby
sprawdzić „teren”. Nie miała pojęcia co
będzie dalej. Miała swoją walizkę i
płaszcz, którym się okryła, bo było
chłodno.
Alarm jednak okazał się na szczęście
fałszywy. Patrol gestapo pokręcił się po
Gołębiej, lecz nie zamierzał i nie wchodził
do żadnych mieszkań w kamienicach. Jedyną
ich „zdobyczą” na skrzyżowaniu z ulicą
Jagiellońską był jakiś pijany człowiek,
który wyłonił się z Plant i zataczając się
wpadł w ich ręce. Zbili go, skopali i
zmaltretowanego wlekli przywiązanego do
samochodu. Wszystko dlatego, że pijaczyna
nie zdjął czapki na widok „nadludzi”, a na
dodatek było to w trakcie godziny
policyjnej.
Komentarze (10)
:))
Dzięki, miłego wieczoru:)
Tańcząca z Wiatrem
Bardzo dziękuję za życzenia, także życzę zdrowych i
wesołych Świąt Bożego Narodzenia.
Dziękuję również za wizytę, komentarz i serdecznie
pozdrawiam
Niestety ale nie mam czasu czytać tak długiej prozy,
toteż
tylko złożę życzenia przedświąteczne -
Miłych, radosnych i spokojnych Świąt w gronie
rodzinnym życzę:)
Madame Motylek
O, tak! Mam nadzieję, że wróci i znów wniesie piękno
swojej miłości, "która wszystko przetrzyma".
Dziękuję serdecznie za wizytę, czytanie i komentarz.
Zapraszam ponownie. Pozdrawiam weekendowo.
Czasem trzeba się rozstać,ale sadzę,że wróci:)
Pozdrawiam
Amor
Dziękuję serdecznie za wizytę, czytanie i komentarz.
Zapraszam ponownie. Pozdrawiam.
Bardzo interesująca kontynuacja przygód naszych
bohaterów. Przygód które pamiętam ze są sytuacjami
autentycznymi
Anna
Może kiedyś wydam, na razie piszę i jest jeszcze tego
za mało na książkę (mam dużo pomysłów, myślę że
wystarczy ich do końca, byle tylko zdrowie dopisało).
Na dodatek każda i każdy z Szanownych
Czytelniczek/-ików może niemal "patrzeć mi na ręce",
bo pisanie odbywa się (na razie) w tzw. czasie
rzeczywistym. Jak dotąd publikuję kolejne odcinki
wkrótce po napisaniu. Kiedyż przyjdzie czas na
korygowanie tego wszystkiego, ale to jeszcze
przyszłość.
Dziękuję serdecznie za czytanie, komentowanie i
zapraszam do dalszych odcinków. Pozdrawiam.
historia bardzo bardzo wciągająca. (czemu nie wydasz
książki?)