Żar miłości (odc. 26)
Wielka kopuła kolejowego Dworca Głównego we
Lwowie lśniła w majowym słońcu. Okupacyjna
powszedniość oznaczała także duży tłok na
placu przed nim, hałas i zgiełk. Co jakiś
czas przejeżdżały samochody niemieckie
wypełnione żołnierzami lub SS-manami, a
między tłumem ludzi przechodziły patrole
niemieckich i ukraińskich żandarmów i
policjantów.
Lesia wysiadła z wagonu z małą walizką i
rozejrzała się po peronie. Ubrana w ciemny
żakiet, w ręku trzymając płaszcz w
podobnym, ciemnogranatowym kolorze, udała
się do przejścia i za chwilę stanęła przed
wejściem głównym do budynku, widząc przed
sobą plac rozświetlony strumieniami
promieni słonecznych.
Wyjęła z torebki swoją okrągłą puderniczkę
i zaczęła się pudrować na lewym, a potem na
prawym policzku i kolejno na obu skroniach.
Przejrzała się uważnie w małym lusterku,
potem schowała puderniczkę do torebki,
poprawiła swój niebieski kapelusz i wróciła
do wnętrza. Miała poczekać minutę, może
kilkadziesiąt sekund więcej, po czym ktoś
będzie przechodził obok niej i jakby
niechcący uderzy ją łokciem. Tak też się
stało, przeszedł jakiś młody mężczyzna,
potrącił ją, wchodząc do środka budynku.
Nawet się nie obejrzała - miała czekać
dalej, nie rozglądając się za bardzo ani
nie zwracając niczyjej uwagi. Przesunęła
się nieco poza główne przejścia dla
pasażerów i stanęła przy kolumnie. Za kilka
minut ten sam młody człowiek przechodząc w
kierunku przeciwnym do poprzedniego znów ją
lekko potrącił i rzucił tym razem krótkie
„przepraszam panią”. Nie szedł zbyt
spiesznie, więc poszła za nim, trzymając w
ręku walizkę i swój płaszcz. Oboje wyszli z
dworca, a on zatrzymał się tuż przy
dorożkach. Lesia przeszła obojętnie obok i
poszła dalej w kierunku Alei Ferdynanda
Focha, obecnie nazwanej przez Niemców
Bahnhofstrasse. Za chwilę zatrzymała się
obok niej przejeżdżająca po jezdni dorożka.
Wychylił się znów ten sam młody człowiek i
zapytał z wyraźnym lwowskim akcentem:
-Przepraszam, mogę panią podwieźć. Życzy
sobie pani?
Uśmiechnęła się i ze słowami „Dziękuję
bardzo” skorzystała z zaproszenia,
wdrapując się na tylne siedzenie. Mężczyzna
wziął od niej walizkę i zapytał:
-Jak minęła podróż, panno Kasiu?
-Dziękuję, bardzo przyjemnie i całkiem
wygodnie – odpowiedziała.
Opowiadał jej po drodze o swoim mieście,
wskazywał ciekawe gmachy, parki ulice.
Lesia vel Kasia żywo reagowała, uśmiechała
się do swojego przewodnika, pomimo
zmęczenia długą podróżą nie przestawała
czarować swoją urodą.
W ten sposób rozmawiając, także o sprawach
błahych i obojętnych, po dwudziestu
minutach dotarli do ulicy Piekarskiej.
Pomyślała sobie o swoim ukochanym
Włocławku, gdzie lubiła ulicę o takiej
samej nazwie. Gerard (po drodze jej
przewodnik tak się przedstawił) poprowadził
ją na drugie piętro i tam zapukał
trzykrotnie do drzwi. Spodziewała się
ujrzeć jakąś ciemną, ponurą przestrzeń,
gdzie powinni po kątach być poukrywani
ludzie, partyzanci czekający z bronią i
gotowi na bój. Tymczasem drzwi otworzyła
starsza kobieta w stroju pokojówki i
zapytała ich:
-Państwo chcielibyście do kogo?
-Do Mecenasa, bardzo proszę – odpowiedział
Gerard.
Pokojówka otworzyła szerzej wejście,
wpuściła ich do środka i starannie zamknęła
drzwi.
-Proszę zaczekać – powiedziała i odeszła w
głąb mieszkania.
Lesia rozejrzała się po dużym przedpokoju,
w którym chwilę stała. Było to eleganckie,
przedwojenne wnętrze, ale ogołocone przez
Rosjan, którzy ukradli w 1939 i 1940 roku
stąd wszystko, co dało się ukraść. Nie
miała jednak zbyt dużo czasu na rozglądanie
się, bo wszedł Mecenas. Później się
okazało, że był majorem Armii Krajowej, a
to był jego pseudonim. Odebrał od niej
przesyłkę, którą miała w walizce i
podziękował. Zapowiedział, że przesyłkę
zwrotną doręczy jej do kwatery, gdzie ma
się teraz udać z Gerardem.
Major Mecenas na odchodne podał jej rękę i
przez chwilę trzymał jej dłoń, jakby chciał
ją rozgrzać.
-Czy spodobał się pani nasz Lwów? –
zapytał. –W porównaniu do stolicy to nie
jest jakaś wielka metropolia, ale ma swój
wdzięk – zapewnił.
-Tak, oczywiście, jest tu bardzo pięknie.
Nie za dużo widziałam, jestem po raz
pierwszy w tym mieście, ale to co udało mi
się zobaczyć może budzić podziw.
-Dobrze, panno Kasiu, pójdzie pani z
Gerardem na kwaterę, by tam odpocząć i coś
przekąsić. Od razu mówię, że może sobie
pani spędzić popołudnie tak, jak pani sobie
życzy. Ma pani wolne. Zachęcam do małej
przechadzki po naszym Lwowie, ale proszę
uważać i nie chodzić sama. Nie jest tu tak
bezpiecznie, jak było przed wrześniem.
Dodał jeszcze:
-Tutaj nie ugościliśmy pani zbyt obficie,
ale tam na kwaterze zapewne nikt o pani
głodzie nie zapomni. Proszę iść z Gerardem
trochę tak, jakbyście się znali sto lat,
być może będzie łatwiej jakoś przejść pod
czujnym okiem SS i gestapo, a także naszych
„przyjaciół” Ukraińców. Pojutrze będzie
pani proszona o powrót do Warszawy, który
nastąpi prawdopodobnie nie z samego rana,
lecz w południe. Coś pani otrzyma od nas w
prezencie dla kolegów w stolicy.
Była teraz sama na kwaterze, gdzie ją
wczoraj przyjęto z lwowską gościnnością i
serdecznością. Agnieszka wyszła jeszcze
przed ósmą do pracy, a jej pozwolono
wypocząć tyle, ile jej potrzeba. Oprócz
niej i Agnieszki, które spały w tzw.
„kobiecym” pokoju, byli tu jeszcze w nocy
Franek, Andrzej i Joachim, których poznała
przed samym snem, oraz Gerard, który wrócił
tuż przed godziną policyjną. Wszystkich
poznała jeszcze wczoraj i od razu w
pierwszej rozmowie przeszli na „ty”.
Mówili, że być może wpadnie na chwilę
dowódca ich plutonu, porucznik Leszek, ale
jednak nie pojawił się. Zadzwonił tylko i
kazał, by się grzecznie zachowywali, gdy
mają gościa ze stolicy.
A teraz rano, następnego dnia w tym
mieszkaniu, nie było nikogo, tylko Franek
kręcił się gdzieś tu i tam. Słyszała przez
zamknięte drzwi, jak wchodził i wychodził,
gwizdał sobie, podśpiewywał i nucił,
miejsca na dłużej nie mógł zagrzać.
„Jak to Franek, nasze żywe srebro” – śmiała
się wczoraj z niego Agnieszka.
Usłyszała dzwonek do drzwi wejściowych.
Franek najwyraźniej teraz był i otworzył, a
potem usłyszała jakieś przyciszone dźwięki,
dobiegające z przedpokoju. Może to były
jakieś słowa, szmer otwieranych drzwi, może
męski śmiech. Nie miała pewności, co ma
teraz ze sobą zrobić, więc siedziała w
dalszym ciągu przy stole w „kobiecym”
pokoju, czytając wiersze z tomiku poezji
Juliusza Słowackiego, które pożyczył jej
Franek jeszcze wczoraj wieczorem. Jak
przystało na studenta Uniwersytetu
Lwowskiego był bardzo oczytany i
elokwentny, a przy tym trochę gaduła.
Spędzili wieczór rozmawiając o poezji,
sztuce, historii. Teraz od czasu do czasu
zerkała przez okna na zewnątrz, poprzez
niezbyt gęste firany. Dzień nie był tym
razem pogodny, padał deszcz, niezbyt mocny,
ale raczej nie zanosiło się na to, że dziś
zobaczy błękit lwowskiego nieba.
Za chwilę ktoś zapukał do drzwi jej pokoju.
Nie odezwała się.
-Agnieszka, jesteś tam? – padło pytanie. Z
braku odpowiedzi ktoś zapytał ponownie,
pukając drugi raz do drzwi:
- Jest tu ktoś?
Serce jej zabiło gwałtownie, jakby chciało
wyskoczyć z piersi i wybiec do tego
przedpokoju, skąd doszedł do niej ten głos.
Poznała go, był jak zawsze spokojny,
ciepły, opanowany. Nie słyszała go od
niemal czterech lat, więc teraz modliła się
prosząc, żeby to nie była pomyłka. Jedna
łza wydostała się i zawisła na skraju jej
oka. Otarła ją delikatnie, by nie rozmazać
czarnego tuszu na rzęsach.
Chciała wstać, ale nie mogła. Siedziała
jakby przykuta do krzesła.
-Nie ma Agnieszki, wyszła już do tego
swojego sklepu. W środku jest tylko ta
kurierka, Kasia, co wczoraj skądś
przyjechała, chyba z Warszawy. Może jeszcze
śpi, kazali dać jej odpocząć, a przecież
ledwo co minęła dziewiąta – usłyszała
wyjaśnienia Franka.
Podniosła się z trudem, wygładziła fałdy
sukienki, odgarnęła do tyłu swoje długie,
jasne włosy.
-Jestem, jestem – odpowiedziała w miarę
spokojnie i na tyle głośno, by ją
usłyszeli. –Już otwieram.
Odłożyła puderniczkę do torebki, którą
położyła na zajmowanym przez siebie łóżku.
Dotknęła ostatni raz swoich włosów, by je
ułożyć i jakby z wahaniem nacisnęła klamkę.
W świetle dnia, przez okna drugiego pokoju
oświetlającego częściowo tylko mrok
przedpokoju, zobaczyła stojącego w drzwiach
Franka, a za nim….
-Dzień dobry, jestem Kasia – powiedziała
spokojnie i spojrzała na niego.
Nie zmienił się zbytnio, może lekko schudł.
Twarz była nieco ciemniejsza, niż ta, którą
zapamiętała – opalona lub też tak to
wyglądało w słabym świetle w przedpokoju.
Tadeusz też był opanowany, choć usłyszała
wyraźnie, że głos mu zadrżał, gdy się
przedstawił:
-Dzień dobry, jestem Leszek. Czy
przyjechała pani z Krakowa? – zapytał
wyraźnie zmieszany i nie odrywając od niej
oczu.
-Wczoraj z Krakowa, ale w sumie to z
Warszawy. Zapraszam do środka – dodała,
odsuwając się od drzwi.
Tadeusz tym razem wszedł pierwszy, podała
mu dłoń. Ucałował ją tak jakby zupełnie
normalnie, ale dłużej niż zwykle trwało,
nim ją wypuścił ze swojej szorstkiej,
żołnierskiej dłoni.
Patrzył jeszcze chwilę w jej oczy, po czym
zwrócił się do Franka:
-Zbyszek jest pod ósemką, czeka na ciebie,
sam może sobie nie dać rady.
-Już lecę – odpowiedział tamten. Zdziwił
się, że porucznik prawie nic nie mówi i
stoi niemal nieruchomy w drzwiach kobiecego
pokoju. –Możesz się rozgościć, Leszek,
herbata jest zaparzona – dodał.
-Dobrze, dobrze, dam sobie radę –
odpowiedział. –Idź tam do niego, bo wiesz
jaki jest Zbych – trzaśnie drzwiami i sobie
pójdzie.
Franek mrugnął lewym okiem do Kasi:
-Porucznik nie jest taki zły, nie musisz
się go bać, Kasia!
Klepnął Tadeusza po ramieniu i wyszedł z
pokoju. Wziął z wieszaka i założył czapkę,
złapał do ręki kurtkę i pogwizdując
energicznie „Tango Milonga” wyszedł szybkim
krokiem z mieszkania.
Tadeusz podszedł bliżej i dotknął jej ręki.
Podniosła ją nieco i spotkały się ich
dłonie.
-Jesteś …. – szepnął, ściskając jej
palce.
-Jestem … - odpowiedziała i drugą dłonią
dotknęła delikatnie jego twarzy.
Objął ją i pocałował, też delikatnie.
-Nie zdążyłem się ogolić, nie wiedziałem,
że cię spotkam – zaczął się tłumaczyć.
Uśmiechnęła się i patrząc na niego,
wypowiedziała:
-Też nie wiedziałam, to Bóg musiał sprawić.
Najważniejsze, że jesteś!
-Najważniejsze, że jesteś …. Kochana! –
odpowiedział. Obejmował ją jednym
ramieniem, trzymając cały czas jej dłoń w
drugim swoim ręku.
Pocałował ją drugi raz, trzeci, następny.
Delikatnie, by jej nie podrapać tym swoim
dwudniowym zarostem. Wyszeptał, trzymając
swoją twarz w jej włosach:
-Bóg pozwolił mi jeszcze cię spotkać i
zobaczyć. Codziennie się o to modliłem,
Leo!
-Codziennie się o to modliłam, by Chrystus
mi ciebie zwrócił – powiedziała, kładąc
swoją twarz na jego ramieniu.
-Kasia, ładne imię – pochwalił. Wiedział
oczywiście, że tak ma na imię jej mama.
–Jak się czuje mama? – zapytał, nie
wypuszczając jej rąk i patrząc na nią jakby
chciał być pewien, że to ona.
-Mamusia zmarła miesiąc temu, przed
Wielkanocą – powiedziała, nie odrywając
teraz od niego swych błękitnych oczu. –Tato
nie wrócił z frontu we wrześniu 39 roku,
byłam niedawno na jego grobie w Łowiczu.
-Najdroższa, tak mi przykro! – znów ją
objął i znów ją pocałował. –Tak mi przykro…
Spijał łzy z jej twarzy, bladej i chłodnej.
Lesia stała, jak oczarowana, jakby porażona
myślą, że to może być tylko sen.
Major znów pozwolił jej wcześniej na wolne
popołudnie, a teraz od niego, Tadeusza,
dowiedziała się, że zaprasza ją, by poszła
z nim na przechadzkę i na obiad gdzieś po
drodze w jakiejś pobliskiej restauracji.
Frankowi, gdy ten wrócił, powiedział, że
poznali się z Kasią jeszcze przed wojną, a
teraz to niespodziewane z nią spotkanie
jest dla niego miłą niespodzianką. Chciałby
się z nią przejść, pokazać jej Lwów i
dowiedzieć od niej, co słychać w jego
rodzinnych stronach. Mówił, że wrócą przed
godziną policyjną, a jeśli nie zdążą, to
niech oni się tutaj nie martwią, bo on nie
da zgubić się we Lwowie swojej krajance.
-Szybko ci idzie, Leszek, to odnawianie
kontaktów z tą śliczną, znajomą „krajanką”
– zaśmiał się Franek i z uznaniem i znów
poklepał Tadeusza po ramieniu. Życzył im
przyjemnego popołudnia i zapowiedział, że
on też ma dzisiaj spotkanie ze swoją
dziewczyną. Zanucił „Umówiłem się z nią na
dziewiątą” i poszedł do pokoju „męskiego”,
do jakichś swoich zajęć.
Lesia nie słyszała tych wszystkich rozmów i
ustaleń, a potem nawet nie pytała Tadeusza
o szczegóły, tylko poszła z nim na ten
spacer wtedy, gdy już mogli oboje wyjść,
około godziny wpół do trzeciej.
Lwów zrobił na niej wielkie wrażenie, choć
było jeszcze widać wyraźne ślady walk i
bombardowań sprzed dwóch lat, a także tych
z września 1939 roku. Deszcz nie padał, ale
było chłodno jak na jedenasty dzień maja,
więc dobrze, że założyła na siebie swój
płaszcz.
Szli pod rękę, nie spiesząc się, wsłuchani
w siebie nawzajem, w bicie swoich serc. Ona
bardziej słuchała jego opowiadań, niż
mówiła. Relacjonował jej o tym, co przeżył
i dlaczego nie mógł się do niej odezwać ani
nawet przekazać sygnału, że żyje. Miała
wrażenie, że wielokrotnie zatrzymywał się,
jakby zastanawiając się, co powiedzieć, a
czego nie. A może powstrzymywał się, by
mówić bardziej szczegółowo, jakby opuszczał
całe fragmenty opowieści, które mogłyby jej
zrobić przykrość lub dla niego były
szczególnie przykre. Dobrze wiedziała, że
wojna przyniosła ogromne spustoszenia,
które dotknęły ją, a także jej
ukochanego.
A potem, już około piątej, weszli gdzieś po
drodze do restauracji, by zjeść obiad. Nie
znając miasta nie miała pojęcia, gdzie to
było. Przy stoliku siedzieli tylko we
dwoje, a on prawie że zamilkł, patrząc się
tylko w jej oczy, za którymi tyle lat
tęsknił.
Wyszli na ulicę jeszcze przed godziną
szóstą i wtedy zaprosił ją do swojego
mieszkania, które wynajmował sam na ulicy
Piaskowej. Było tam bardzo skromnie, ale
cicho i czysto. Zdjął jej płaszcz,
poprosił, by się rozgościła i żeby czuła
się, jak u siebie w domu. Zrobił i podał
herbatę, którą pili we dwoje, rozmawiając i
trzymając się za ręce. Patrzyła mu w oczy,
uśmiechała się, oboje wyglądali na
szczęśliwych.
I wtedy wreszcie przyszła ta chwila, o
której już wcześniej myślała, że jej
pragnie. Marzyła o tym od czasu, jak
spotkały się ich stęsknione spojrzenia w
tamtym pokoju. Ujrzała wtedy te same,
kochające oczy, które przez tyle lat
przypominały jej się w najgorszych nawet
chwilach zwątpienia. Te oczy, które mówiły,
tak jak wtedy we Włocławku, że ją kocha,
uwielbia i tęskni za nią.
A teraz stanął za nią, gdy siedziała na
krześle przy stoliku, nachylił się i obiema
dłońmi objął jej ramiona. Obróciła głowę i
spojrzała na niego z zachwycającym blaskiem
w swoich oczach. Patrząc w nie, poprosił:
-Lesiu, zostań dziś ze mną… Żono…
Zadrżała i przymknęła powieki. Odchyliła
głowę do tyłu i wyszeptała z uśmiechem:
-Kochany… chcę z tobą być… Mężu…
Wtedy przyklęknął obok niej i znów zaczął
całować jej ręce, włosy, usta i twarz.
Oderwała się na chwilę od niego i uklękła
przed nim, biorąc go za ręce. Objęli się i
tak trwali, przytuleni, złączeni
nierozerwalnymi więzami miłości. Oboje
czekali na siebie tyle lat, w pełni swej
czystości i wzajemnego oddania.
-Żono… kocham cię… jestem…
-Mężu… kocham cię… jestem…
Lesia czuła, że ma serce przepełnione
odzyskaną wiarą w spełnienie własnych snów
o miłości. I odtąd już w każdym swym
oddechu chwytała i pieściła tę świadomość,
że są wreszcie we dwoje, zupełnie razem.
Podniósł ją i zaprowadził za rękę tam,
gdzie zjednoczyli się i połączyli, jak
tylko może połączyć się kochająca kobieta z
kochającym mężczyzną. Był czuły i
delikatny, a ona nigdy przedtem nie
przypuszczała, że można aż tak pragnąć
tego, co przyniósł im ten wieczór i ta noc.
W każdym fragmencie jej ciała płonęła
miłość do niego – tak było od lat, nawet
wówczas, gdy przyszły najgorsze chwile żalu
i niewypowiedzianej tęsknoty. A teraz
uświadomiła sobie jeszcze coś, co
zachwycało ją w równym stopniu, jak ta
odzyskana miłość. To był zachwyt dla jego
męskiego ciała, dla jego męskiej siły,
którą ją wypełnił i doprowadził do ekstazy.
Twarz jej była gorąca, lśniła w mroku nocy,
oświetlonej tylko jakimś odległym światłem
z ulicy. Dotykał i całował jej piersi,
które nabrzmiewały w jego dłoniach.
Zamykała swe oczy, a za chwilę otwierała z
wyrazem niewypowiedzianej radości, gdy
oddawała mu się cała, do końca i bez
reszty. Jej usta wypowiadały jego imię,
przywierając do jego silnych, gorących
ramion, obejmujących jej dziewczęcą,
delikatną postać.
-Jesteś piękna, cudowna, moja najdroższa –
szeptał w uniesieniu w tej niezwykłej
chwili, gdy byli jednością, spleceni w
miłosnym uścisku, jak te dwie brzozy,
których niezwykłe, splecione pnie widział w
lesie pod Nowogródkiem.
-Jesteś piękny, cudowny, mój kochany –
odpowiadała, bezgranicznie mu ufając,
oddając mu swoją miłość, ten
najcudowniejszy boski kwiat, który kwitł w
niej tylko dla niego i z myślą o nim.
Pragnęła i marzyła, by był z nią
szczęśliwy, najszczęśliwszy. Oddawała mu
całą siebie, swoje dziewictwo, swoją
dotychczasową nieskazitelną czystość, swoją
duszę i ciało. Oddawała się i brała miłość
od niego, zachłannie, pospiesznie, aby
wynagrodzić jemu i sobie te blisko cztery
lata strachu, tęsknoty, niespełnionych
pragnień i oczekiwań. Byli spragnieni,
zatraceni w tej szaleńczej, miłosnej chwili
spełnienia. Wymodleni dla siebie nawzajem w
tylu codziennych modlitwach, powtarzanych
przez tyle mrocznych miesięcy i lat
rozstania. I to pożądanie, ta rozkosz i to
spełnienie, tak niespodziewane, przyszło do
nich obojga, gdy tulił ją i całował każde,
najdrobniejsze nawet miejsce na jej twarzy,
szyi i piersiach.
-Kocham cię, Leo, kocham cię, moja cudowna!
– szeptał, obejmując i tuląc ciało
najdroższej mu kobiety.
-Kocham cię, Tadeusz, kocham cię, mój
ukochany! – szeptała, oddając mu swoją
duszę, wszystkie swoje myśli i łącząc się z
nim poprzez wszystkie swoje zmysły i
marzenia.
Świt jeszcze się nie zbudził, gdy zasnęli
zmęczeni w swoich ramionach. Była wreszcie
szczęśliwa, jak jeszcze nigdy wcześniej.
Czuła się w pełni kobietą, uwielbianą przez
tego, którego bezgranicznie kochała. Byli
wreszcie razem, wreszcie szczęśliwi, w
środku tej okupacyjnej nocy.
Komentarze (10)
Dzięki Ci muszę nadrobić zaległości .. i ciąg dalszy
nadrobić ..
Turkusowa Anna
Chyba miliony razy opisywano w literaturze piękno
ludzkiej miłości, kobiety i mężczyzny. Jeśli choć
trochę mi się udało uchwycić to piękno, to jestem
szczęśliwy.
Bardzo dziękuję za wizytę, czytanie i komentarz.
Pozdrawiam.
Pięknie opowiadasz. Pozdrawiam.
Amor
Moja opowieść opiera się po części na rzeczywistych
wspomnieniach i dotyka faktów historycznych, które
miały miejsce. Niemniej jednak jest to fikcja
literacka i postaci w niej występujące są przeze mnie
wymyślone (oprócz kilku postaci autentycznych, o
których wzmiankuję, jak rodzina Lechów z niezapomnianą
córką Janiną czy ppłk. Maksymilian Ciężki).
Bardzo dziękuję za wizytę, czytanie i komentowanie.
Pozdrawiam.
Niezwykła historia z momentami. Szczerze uwielbiam
czytać tą twą historyczną powieść, ho wiem, że jest
to opisywanie faktów.
Też mam słabość do tego imienia,bo
moja ulubiona ciocia też jest Lesia.
Tylko, że nie od Leokadii, a od
Aleksandry (Olesia?):)
Madame Motyle
"Prawdziwy żar" - tak miało być. Cieszę się, jeśli
czuć tę miłość. Przyznam się, że Lesia to moja
ulubiona jak dotąd bohaterka mojego opowiadania, mam
chyba do niej jakąś słabość. Nie wiem nawet, jak z
tego wybrnąć.
Bardzo dziękuję za wizytę, czytanie i komentarz.
Pozdrawiam.
Prawdziwy żar bije z tego odcinka:)
Pozdrawiam
Anna
Tak, wiemy, że ludzie kochali się, łączyli w pary itp.
także w czasie wojny, o czym świadczą choćby utwory
poetyckie (Baczyński).
Bardzo dziękuję za wizytę, czytanie i komentarz.
Pozdrawiam.
Ten odcinek jest jak piękne opowiadanie o miłości w
samym sercu wojny