Łza na gitarowej strunie...
Miłość, gitara, chleb...
Siedzieliśmy w ciepłym pokoju, otoczeni
chmurami, różanymi kotami,
o piskliwych oczach,
siedziała z tyłu, tuliła mnie opląsając
dłońmi moje ręce,
na znak, że miłość trwa wiecznie,
jak narkotykowe uzależnienie,
długowłosy chleb, wielobarwny tlen,
niczym wodna księżycowa dziura,
szeptając do ucha, że pozostanie na zawsze
i jeszcze dłużej,
że nie obchodzi ją śmierć,
że niemożliwe jest błaznem,
śmiesznym skrawkiem dnia,
że niewykonalne nie interesuje jej,
że czas i miejsce nie ma znaczenia,
żadnego, kompletnie żadnego,
że coś każe jej trwać razem,
że musimy,
że jesteśmy,
a ocknąwszy się z diamentowego szlochu,
zobaczyłem gryf gitary, moje dłonie
krzyczące rozmaite formacje w pionie i
poziomie,
zobaczyłem jej łzę tnącą się na pół na
jednej ze strun.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.