Na chwilę prawdy przed porankiem
Bez snu, który umknął wcześnie nad ranem
Stąpam na palcach, oszukując tym samym
Świat, co ma wierzyć w sen mój kamienny.
Zbudzony kawą, z twarzą niezmienną
Odbieram snu prawdę.
Siedzę sam, rozmyślam.
Budzik cicho tyka. Wszyscy
Śpią - tak dobrze.
Świt i zmierzch - to chwile
Prawdy absolutnej. Skryć się
W nich nie uda kłamstwu.
Sam się nie oszukam.
Żyję więc tą chwilą,
Gdy nikt mnie nie szuka,
Gdy wolny od ludzi,
Sam siebie zobaczę
Prawdę swą chcąc zbudzić.
Bez wczorajszej maski, jeszcze bez
dzisiejszej,
Płucząc wodą z kranu troski
niegdysiejsze
Chcę w chwili tej jednej patrzeć bez
pryzmatu
Kultury, religii, wyrzec się dogmatów,
Zostać tak na wieczność.
W prawdzie, gdzie konieczność
Bezwzględnej szczerości jest podstawą.
Cisza. Tik. Tak. Siedzę wciąż nad kawą.
Już ostygła.
Choć wiem, że już czas, znów jest
zaskoczeniem
punktualny budzik, burzący zamyślenie,
spokój i harmonię.
Spoglądam na niebo, tylko żeby dojrzeć
Nocy tej agonię, dnia poranne zorze.
Ten symbol narodzin, prawdy, dnia, spokoju
Dla mnie jest początkiem kłamstwa, fałszu,
znoju.
Maskę swą zakładam, idę spotkać ludzi.
Usypiam swą prawdę, choć wiem, że chce się
zbudzić...
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.