Pawiak (odc. 46)
Późnym popołudniem przywieźli ją wraz z
kilkunastoma innymi więźniami z powrotem na
Pawiak. Wyciągnęli ją i znów położyli na
nosze, bo nie miała siły, by iść sama. Tym
razem wsadzili ją do większej celi, w
której już czekały na nią inne kobiety,
niektóre tak samo jak ona zbite i
zmaltretowane.
Zaraz się nią zajęły. Zdjęły z niej kaftan
i bluzkę, a Stasia obłożyła jej
posiniaczone plecy mokrym, zimnym
ręcznikiem. Iza wytarła jej twarz z
zakrzepłej krwi i łez. Lesia nic nie
mówiła, nie jęczała, tylko spała lub trwała
w półśnie. Któraś z nich powiedziała:
„Jeszcze nie bili jej na gołe plecy ani
gołe pośladki.”
„Wszystko jeszcze przede mną” – pomyślała.
Powiedziała im „danke”, czym wywołała ich
konsternację, bo myślały, że jest Polką.
Zaraz dodała też polskie „dziękuję” łamaną
polszczyzną i uśmiechnęła się do nich.
Przecież Niemka też może znać takie proste,
polskie słowo. Zamknęła oczy i już tylko
łzy wisiały wciąż na jej powiekach.
Przypominała sobie wszystkie godziny tego
przesłuchania na Szucha, chociaż wolałaby
na zawsze zapomnieć. Tamten „opiekun” z
Berlina, ta dziewczyna, jej łączniczka,
trzej pozostali oprawcy. Dużo o niej
wiedzieli, ale ona się uparła, że jest Anną
Steiner i nie mieli na razie bardzo mocnego
dowodu, że nią nie jest. Nie widzieli
żadnego jej dokumentu na Katarzynę Stasiak,
bo go dobrze schowała. Jeśli nawet szukali
wcześniej dokumentów prawdziwej Anny w
Hamburgu, to prawdopodobnie mogli niczego
nie znaleźć po tym, jak niemal całe miasto
spłonęło w nalotach alianckich.
Choć w sumie głupio wpadła i tak bez
problemu dała się złapać, to jednak nie
znali na pewno jej prawdziwych personaliów
ani powiązań z członkami AK w Warszawie.
Wtedy, w tamtym hotelu w Berlinie, była
zameldowana jako Anna Steiner i teraz też
się tego trzymała.
Jeszcze nie wiedzieli, jak jej udowodnić,
że była Katarzyną Stasiak. Jeszcze
wcześniejszego prawdziwego ausweisu, na
Leokadię Zielińską, w ogóle nie znali.
Tam, na Szucha, siedząc przed swoim
przesłuchaniem w „tramwaju”, miała trochę
czasu na myślenie i zdecydowała, że postawi
wszystko na jedną kartę, na kartę o
nazwisku Steiner.
Każdy błąd może ją zgubić, ale w przyznaniu
się, że jest Polką, też nie widziała dla
siebie żądnej szansy. Była pewna, że po
ciężkich torturach i przesłuchaniach i tak
ją zabiją, po wyciagnięciu wszystkich
potrzebnych im informacji. Na pewno ją
zabiją i jej dziecko, od razu tutaj w
Warszawie, albo w obozie. Tak jak zabili
Jankę Lech, jej starszą koleżankę z
Włocławka. „Bycie Niemką” dawało jej jakąś
szansę na przetrwanie, nawet w obozie
koncentracyjnym.
Lesia pomieszała im szyki swoją ucieczką z
pociągu, ponieważ liczyli, że zaprowadzi
ich na ślad tutejszej siatki
konspiracyjnej. Byli za to na nią wściekli,
a ona na razie pomimo wszystko była z
siebie zadowolona, że im to zepsuła, a na
dodatek twardo jak dotąd trzymała się
swojej wersji podczas przesłuchania.
Jeszcze nic nie powiedziała im zgodnego z
prawdą. Doszła do wniosku, że musi jeszcze
trochę wytrzymać. Jeśli się przyzna, to i
tak zginie, więc wybrała najlepszą możliwą
opcję. Taka taktyka kosztowała ją jednak
jak na razie niezliczoną ilość ciosów ręką,
uderzeń pejczem i kijem oraz uderzeń butem
gestapowskim. Tylko, że innej taktyki nie
umiała znaleźć.
A teraz, już tu w celi na Pawiaku, podeszła
do niej Irena (*), która była tutaj
lekarką. Została do niej wezwana przez
współwięźniarki zmartwione tym, że wciąż
śpi i niemal się nie porusza. Gdy ją
dotknęła, by ją zbadać, niemal od razu
poznała, co z nią jest. Oprócz tego, że
była ciężko pobita, spodziewała się także
dziecka.
Głaskała ją po twarzy i po włosach, lecz
Lesia nie reagowała. Irena nachyliła się do
jej ucha i szeptała, delikatnie tarmosząc i
poruszając jej głowę i powtarzając
kilkakrotnie:
-Śliczna dziewczynko, obudź się! Obudź się,
kochanie!
Lesia uchyliła wreszcie powieki i spojrzała
na nią. Nic nie wypowiedziała i za chwilę
ponownie zamknęła oczy. Delikatny uśmiech
okrasił jej zbolałą twarz.
-Jesteś w ciąży? – lekarka szepnęła jej
pytanie do ucha.
Lesia znów otworzyła oczy i spojrzała na
nią. Zagryzając wargi ostrożnie
potwierdziła ruchem głowy i znów przymknęła
powieki.
Irena nie wiedziała, że występuje w roli
Niemki, więc dalej mówiła do niej szeptem
po polsku:
-Nie będziesz miała szans, gdy się
dowiedzą. Co teraz potrzebujesz?
Lesia znów usłyszała jeszcze raz to samo,
co mówiła jej kiedyś „Ina”. Poczuła się
nagle ogromnie osamotniona. Była wśród
swoich rodaczek, a musiała udawać, że jest
Niemką i że nie rozumie po polsku. Bała
się, że będzie wśród ktoś, kto doniesie lub
się wygada, że ona jednak rozumie i mówi po
polsku. Bojąc się tego konsekwentnie
chciała trwać przy tym, że nie zna
polskiego. Mimo, że niemal natychmiast
zaufała teraz tej kobiecie, tej Irenie, to
jednak nie dała tego na razie po sobie
poznać.
„Zrobiłam błąd, że tam pojechałam” –
pomyślała chyba setny raz.
Złapała dłoń Ireny i mocno uścisnęła.
Wyciągnęła się na swoim posłaniu na
podłodze i dotknęła ustami jej ucha.
-Jestem Niemką z Hamburga, Anną Steiner.
Nie rozumiem po polsku – wyszeptała po
niemiecku.
Irena od razu przeszła na rozmowę w tym
języku. Powtórzyła jej to samo pytanie, co
przed chwilą.
Lesia vel Anna potwierdziła skinieniem
głowy. Znów zamknęła oczy i szeptała
lekarce do ucha, już po polsku:
-Bili mnie tam, jeszcze nie wiem dokładnie,
dlaczego. Nie wiem, co chcą ode mnie
wyciągnąć. Uważają, że jestem Polką i że
jestem w konspiracji. Mam niemiecki ausweis
na nazwisko Anna Steiner i na razie muszę
się nim posługiwać, bo to moja jedyna
szansa przeżycia. Jeśli ktoś udowodni, że
kłamię, to zginę razem ze swoim dzieckiem -
wyszeptała.
Irena dalej ją badała, wsłuchując się
uważnie w to, co Lesia mówiła dalej.
-Pracowałam dla organizacji, dla „Zagrody”.
Aresztowali mnie po powrocie z Niemiec.
Teraz nie mam już żadnych zobowiązań, ale
nie chcę nikogo wsypać. „Zagroda” powinna
się dowiedzieć, że jestem aresztowana.
Lesia, zupełnie nie wiedząc, czemu,
zaufała Irenie i mówiła jej to wszystko
szeptem, nie wiedząc, co się z tymi
informacjami stanie. Chyba zaufała dlatego,
że dobrze jej patrzyło z oczu, a ona nie
wiedziała do końca, jak się zachować. Nie
widziała zresztą dla siebie innego
wyjścia.
-Na Szucha nie są jeszcze pewni, kim
jestem, dlatego muszę tu i tam być Niemką,
tak jak w dowodzie. Oni uważają, że to
nieprawda i że byłam i jestem kimś innym.
Muszę wiedzieć, kiedy w mieście będą
bezpieczni, bo nie wytrzymam tam tego
dłużej, tych przesłuchań. Mogę się załamać,
a nie mogę pozwolić zabić swojego
dziecka.
Głośniej dodała po niemiecku:
-To jakaś wielka, potworna pomyłka. Jestem
Anna Steiner, jechałam tu z Hamburga
odszukać swojego męża, który walczy w
Rosji. On tam walczy za Niemcy, za moją
ojczyznę, a oni mnie tutaj biją na
posterunku niemieckiego Gestapo. To jest
jakaś wielka, paskudna pomyłka.
Irena zrozumiała, o co jej chodzi. Badała
ją zasłaniając tak, by nic nie było widać.
-Napisz na tej kartce wiadomość i komu ją
przekazać – szepnęła, wtykając jej kartkę i
ołówek.
„Mogę nie wytrzymać dłużej na Szucha.
Musicie coś zrobić. Anna Steiner z Pawiaka”
– zapisała po niemiecku. Powiedziała Irenie
tylko na ucho, do kogo wysłać, bez
zapisywania.
Wiadomość trafiła tam, gdzie trzeba,
jeszcze tego samego dnia wieczorem.
„Zagroda” natychmiast zwinęła swoje dwa
lokale konspiracyjne, o których wiedziała
Lesia. Jedyna osoba do kontaktu z nią,
„Krynia”, i tak była uwięziona. Jej
poprzednia szefowa, kapitan „Ina”, też
została ostrzeżona i przekazała ostrzeżenie
do Lwowa. Wiadomość telegraficzną wysłaną
tam drogą radiową odebrał w niedzielę
osobiście Grzegorz, pseudonim „Błażej”,
który znał niemiecki pseudonim i fałszywą
tożsamość siostry.
Następnego dnia z rana doktor Irena
przekazała Lesi wiadomość, że wszystko, co
trzeba zgodnie z jej grypsem, zostało
załatwione. Przyniosła jej też porządny,
duży kawał chleba, który Lesia zjadła
niemal natychmiast. Małe dzieciątko w jej
łonie, jak dotąd bezpieczne, sprawiało, że
potrzebowała jeść więcej, niż zwykle.
Wczorajsze przeżycia na chwilę kazały jej o
tym zapomnieć, ale w tę niedzielę obudziła
się z ogromnym poczuciem głodu, którego nie
zaspokoił nawet w drobnej części nędzny,
więzienny, cuchnący posiłek. Irena ją
uratowała, po zaspokojeniu głodu od razu
poczuła się lepiej.
Na dodatek w tę niedzielę nie zabrali jej
na Szucha, więc mogła trochę odetchnąć. To
samo powtórzyło się w poniedziałek, wtorek
i środę. Zapewne tamci oczekiwali na
rzekomą wizytę siostry Anny Steiner. Nie
wiedziała dlaczego, ale nadzieja w niej
wzrastała wraz z upływem godzin i dni.
Przebywała na drugim piętrze „Serbii” w
maleńkiej, zatłoczonej celi, wśród ośmiu
innych więźniarek, Polek. Doktor Irena
poprosiła je, by opiekowały się „tą biedną
Niemką Anną”, która nie rozumie po polsku.
To było dla niej teraz najgorsze, że
musiała wśród nich udawać Niemkę i mogła
tylko słuchać tego, co mówią między sobą
koleżanki. Sama nie odzywała się prawie w
ogóle, by się nie dać zdekonspirować, a
odzywać się po niemiecku w tej sytuacji
wyglądałoby niemal jak prowokacja z jej
strony. Tak, to było okropne. Nie miała
pewności, czy ten sposób zapewni jej
przetrwanie i życie jej dziecku, ale miała
pewność, że budzi w niej osobiście odrazę i
najprawdopodobniej jest także źle odbierane
przez jej towarzyszki niedoli.
Zawsze dla niej ważne było czyjeś miłe
spojrzenie, życzliwe słowo, uśmiech,
dotknięcie dobrych rąk, przytulenie.
Wszystko, co doświadczyła od prostych,
zwykłych kobiet – swojej mamy, od cioci, od
Marii, Gosi i ostatnio od Eleonory, ta
miłość, przyjaźń, dobroć i życzliwość - to
były dla niej najwspanialsze skarby, które
zawsze pielęgnowała. Wiedziała, że będzie
pamiętać o tym wszystkim do końca życia,
tak jak będzie pamiętać o tych, którzy jej
to dobro wyświadczyli. To wszystko
wywoływało w niej radość i wdzięczność w
jej sercu.
Przynajmniej część z tego mogłaby także
mieć tutaj, wśród tak samo jak ona
nieszczęśliwych kobiet, ale z góry się tego
wyrzekła, bo musiała udawać Niemkę. To była
dla niej psychicznie może nie męka, ale
jednak boleść, dodatkowe cierpienie i
udręka. Auto-skazanie się na samotność
wśród swoich rodaczek – to było coś
okropnego. Nawet modlić się z nimi nie
mogła, gdy klęczały wszystkie rano i
odmawiały pacierz, a później po południu,
około szóstej, różaniec.
„W październiku zawsze chodziłyśmy z mamą
na różaniec do Katedry” – przypomniała
sobie szczęśliwe lata młodości we
Włocławku. „Czasem chodził także z nami
Grześ, a nawet tatuś, gdy przyjeżdżał
czasem ze swojej jednostki”.
Serce i dusza rwały się, żeby do nich
dołączyć, żeby wypowiadać te piękne słowa
modlitwy, które od dzieciństwa znała i
codziennie mówiła. Nigdy tego nie
zaniedbywała, bo dawało jej to siłę i wolę
do istnienia. Dawały spokój i ukojenie dla
duszy w godzinach najgorszych prób. Także
wtedy, gdy tęskniła za swoim ukochanym
Tadeuszem, którego przez niemal cztery lata
nie było obok niej i nic o nim nie
słyszała. Dzięki wspólnej modlitwie –
kiedyś w jej niezbyt przecież licznej
rodzinie we Włocławku, potem tylko z mamą
lub z Marią czy Gosią, a ostatnio także z
Tadeuszem – miała codziennie zastrzyk wiary
i radości życia. Modlitwa otwierała jej
połączenie ze źródłem doskonałej i
nieskończonej miłości, jaką był Bóg. Zawsze
kochała to robić, wypełniać tę serdeczną
powinność.
A teraz w tym miejscu, gdzie królowała
przemoc i terror, gdy to było jej duszy
niemal najbardziej ze wszystkiego
potrzebne, jak woda na gorącej pustyni -
teraz była skazana na samotność w
modlitwie. Mogła ich tylko słuchać, gdy się
modliły. Zresztą robiła to i tak, lecz
oddzielnie, z twarzą schowaną pod kaftan.
Szeptała cichuteńko razem z nimi lub
powtarzała za nimi kolejne frazy. Musiała
mieć schowaną twarz, bo przecież nie mogła
pokazać swego wzruszenia i tych łez, które
nie pytając się o zgodę płynęły w rytm tych
słyszanych i odmawianych modlitw.
W tym piekle te proste słowa i wzbierające
fale wzruszeń unosiły jej duszę do nieba.
Dawały nadzieję przetrwania i odzyskania
kiedyś wolności, choć nie miała pojęcia,
ile to wszystko będzie jeszcze musiało
trwać i czym to się zakończy.
Czy wyślą ją do obozu, tak jak „Elitkę”
(**), którą już umieścili na liście do
wywózki w najbliższy poniedziałek lub
wtorek? Lesia zdążyła jeszcze ją zobaczyć i
usłyszeć jej spokojny, pełen natchnienia
głos, jak prowadziła modlitwę przy
pierwszej, bolesnej tajemnicy różańcowej.
Dzięki temu, że był na służbie porządny
strażnik, pozwolili jej przejść z jej
izolatki do ich celi, by się pożegnały
przed transportem i wspólnie pomodliły.
Przed kolejnymi „Zdrowaś Mario” „Elitka”
przeczytała „z głowy” część Ewangelii wg
św. Łukasza, rozdział 22, który także i
Lesia dobrze pamiętała:
-Potem wyszedł i udał się, według zwyczaju,
na Górę Oliwną. Towarzyszyli Mu także
uczniowie. Gdy przyszedł na miejsce, rzekł
do nich: «Módlcie się, abyście nie ulegli
pokusie» (…)
Współwięźniarki patrzyły na nią niemal z
uwielbieniem, jakby przeczuwając, że to
początek jej ostatniej drogi tu, na Ziemi.
Jeszcze chciały odebrać od niej choć trochę
tej światłości i tej chrześcijańskiej
dobroci, którymi ta młoda dziewczyna
promieniowała. Wszyscy ją tu znali i znali
także jej „Drogę Krzyżową”, którą napisała
w więzieniu. I te słynne figurki z chleba i
inne modlitwy i wiersze. Nie załamała się
tutaj aż do końca, wlewając optymizm i
wiarę swoim towarzyszkom niedoli.
Gdy wieczorem układały się już do snu na
tej drewnianej podłodze, przykryte i
otulone tymi zawszonymi kocami, ona
jeszcze ich pobłogosławiła, całując i
obejmując każdą z osobna. Zanim wróciła do
swojej izolatki, pouśmiechała się do każdej
z nich i każdą pocieszyła choć jednym
dobrym słowem. Podobno w ten sposób
przeszła kilkanaście cel, gdzie we
wszystkich czekały na nią więźniarki, by
się pożegnać przed transportem.
-Ciebie też przytulam, kochana Aniu –
zwróciła się także do Lesi, oczywiście po
polsku, przytuliła ją i pocałowała. –Może
już się nigdy nie spotkamy, bo jutro już
chyba mnie tu nie będzie. Niech cię
Chrystus Pan zawsze błogosławi i Maryja
zawsze dziewica.
Jej zdrowie się poprawiało, a także
przybywało jej sił. Zarówno Dr Irena, jak i
jej koleżanki dbały o nią, a ona
odwdzięczała się im dobrym gestem i
uśmiechem. Irena wręczała jej codziennie
dodatkowy kawałek chleba („Dla ciebie i dla
dzidziusia” - wyjaśniała szeptem,
uśmiechając się do niej). Chociaż trochę
zaspokajało to jej ciągły głód, bo organizm
karmiacy dzieciątko w jej łonie domagał się
dodatkowych porcji pożywienia.
W środę otrzymała od niej gryps, który
bardzo ją podbudował, zwłaszcza w
przededniu spodziewanego przesłuchania na
Szucha. Napisany był po niemiecku i słowa
pisane dużymi literami odczytała
jednoznacznie tak, że ma dalej grać rolę
tej samej osoby, co dotąd:
„ANNA LISA STEINER, bądź dzielna, wytrzymaj
jeszcze trochę, nie bój się. ANNA LISA,
Twoja dobra siostra Cię obroni i pomoże
Ci”.
Gdy to przeczytała, wdzięczność wypełniła
jej serce. Co prawda nie rozpoznała sensu
drugiego zdania – „Twoja dobra siostra Cię
obroni i pomoże Ci”, ale jednak było to dla
niej bardzo pocieszające. Zaraz po kolacji,
na którą składała się niesłodzona kawa
zbożowa oraz zupa brukwiowa, podeszła do
koleżanki, dużo starszej od niej kobiety i
poprosiła o różaniec:
-Rosenkrantz– różaniec, proszę –
powiedziała po niemiecku i zniekształconą
polszczyzną.
Kiedy ta jej wręczała razem z małym
obrazkiem, przedstawiającym Matkę Bożą,
Lesia wzięła jej dłoń i pocałowała. Tamta
była zdziwiona, ale tylko się do niej
uśmiechnęła.
Lesia bardzo długo się modliła, aż do
wieczornego apelu. Klęczała na podłodze w
kącie przy drzwiach i odmawiała kolejne
„Zdrowaś Mario” z twarzą zatopioną w
dłoniach. Wszystkie kobiety były obecne w
celi i podziwiały tę jej żarliwość i
zachowanie. Nawet usłyszała szeptem
wypowiadane przez nie słowa, ale dobrze je
zrozumiała i wyraźnie:
„Widać, że ona nie jest Niemką. Ona jest
Polką!”
„Zachowuje się jak porządna, polska
dziewczyna.”
„I coś mi się zdaje, że jest w ciąży, a
Irena tak koło niej chodzi, wciąż wtyka jej
chleb”
A Lesia udała, że nie usłyszała i dalej
modliła się w intencji swoich rodziców,
swojego brata, męża, Marii, a także w
intencji siebie samej: „Panie, zmiłuj się
nade mną”. Bała się tego jutrzejszego
wyjazdu i przesłuchania na Szucha. Bała się
śmierci swojej i swojego dziecka.
Następnego dnia, w czwartek rano, niedługo
po godzinie siódmej, przyszła pora na
transport na Szucha. Przeczuwając
wcześniej, że już może tu nie wrócić,
pożegnała się osobno z każdą z towarzyszek
z celi, zaraz po powrocie z apelu. Udając,
że to nie jest jej ojczysty język, łamała
jak mogła swoje słowa pożegnania po
polsku:
-Dziękuję bardzo. Dziękuję za modlitwę, też
będę się modlić za ciebie. Zostań z Bogiem.
Niech Matka Jezusa ma cię w opiece.
Weszła pod plandekę ciężarówki i gdy tylko
ruszyli, kilka osób zaintonowało śpiew:
„Kiedy ranne wstają zorze”. Lesia nie
przyłączyła się do nich, ale łzy wzruszenia
nie przestawały płynąć po jej twarzy. Po
drodze widziała dwa razy czarny napis na
murze: „Pawiak pomścimy”.
(*) Przywołana jest tutaj postać Dr Ireny
Kononowicz ps. „Nano” (ur. 14.04.1910 – zm.
31.07.1967). Według biogramu w „Lekarzach
Pawiaka” (wyd. Muzeum Więzienia Pawiak,
Warszawa 2015, str. 30) „[Dr Irena
Kononowicz] działała w konspiracji w ramach
ZWZ. Aresztowana 9 października 1940r. i
osadzona na Pawiaku. Była lekarzem w
kolumnie sanitarnej na Serbii. Pomagała
osadzonym, m.in. potajemnie dostarczała
więźniarkom żywność, przenosiła grypsy czy
kontaktowała osoby aresztowane w jednej
sprawie. Jej optymizm i pogoda ducha
działały kojąco na więźniarki.”
(**) Elżbieta Krajewska „Elitka”, „Litka”,
„Granowska” (27.01.1923 – 14.01.1944).
Cytat z biogramu umieszczonego w
wydawnictwie „Raczej zginąć, niż zdradzić
sprawę. Areszt śledczy gestapo w Al. Szucha
25”: „Aresztowana 6 czerwca 1943 r. podczas
podrzucania ulotek na teren wojskowy przy
ul. Wiśniowej. (…) Na Pawiaku rzeźbiła małe
figurki z chleba, w których przesyłała
najbliższym grypsy. 5 października 1943 r.
wywieziona do obozu koncentracyjnego w
Auschwitz-Birkenau, gdzie 14 stycznia 1944
r. zmarła na tyfus”. Wyd. Muzeum
Niepodległości, Warszawa 2014, str.
78-79.

Janusz Krzysztof




Komentarze (9)
Zenek
Dziękuję bardzo za wizytę, miłe słowa i komentarz.
Serdecznie pozdrawiam i zapraszam.
Jeszcze nie całe przeczytałem - dokończę. Ale to
pięknie opisany dramat na Pawiaku. Pozdrawiam Januszu
Tańcząca z Wiatrem
Waldi
Dziękuję bardzo za odwiedziny, miłe słowa i
komentarze. Serdecznie pozdrawiam i zapraszam.
Dziękuję Januszu że o mnie czasem pamiętasz, piszesz
świetnie i myślę, że mógłbyś to wydać,
niestety czasowo i wzrokowo,
/oczy mi się buntuja/ bo siedzę za dużo w necie, nie
tylko na beju, ale muszę jeszcze poza nim,
toteż przeczytałam tylko skrawek, ale masz dar nie
tylko do poezji jak widzę, a może nawet bardziej do
prozy.
Serdeczności przesyłam;)
jak anna :))pozdrawiam
Amor
Dobroć, miłość, poświęcenie dla innych w czasie wojny
i śmiertelnego zagrożenia - dzięki Bogu byli i są
ludzie do tego zdolni.
Dziękuję bardzo za wizytę, komentarz i serdecznie
pozdrawiam.
Spotykana dobroć ludzka w obliczu śmierci/wojny jest
czymś bardzo nieocenionym.
Anna
Dziękuję bardzo za odwiedziny, komentarz i serdecznie
pozdrawiam.
piszesz przejmująco. czekam na dalszy ciąg.