Przybycie
Plątanina czasu. Plątanina rur… Pod
sufitem. U wezgłowia nad wielkim łożem.
Wirujący kurz. Pył. Utajone po kątach echo
przeszłości mizdrzy się wciąż do nie
wiadomo czego. Do czego… czego… Odgłosy
przeszłego życia. Tak. To one. Ona
krzyczała w tej nawale mroku, krzycząc we
śnie. Ona we śnie. Ona we mnie… I w
krzyczeniu tym była jakaś tęsknota ukrytej
melancholii. Kiedy umierała. Kiedy
umierała… Kiedy umierała… Tej nocy. Tej oto
nocy. Tej oto nocy w tej ciemnej godzinie.
W tej godzinie ciemnej. W tej duszności. W
agonii… Ktoś tu znowu umarł. Leży
bezwładnie w pogniecionej pościeli na
wielkim tapczanie. Na gigantycznym
tapczanie w pokoju obok. W tym pokoju
wielkim jak sportowa hala. Bądź, który się
takim tylko wydaje…
Czy ty mnie słyszysz? Nasłuchuję, lecz
jedynie jakieś drapania za ścianą. Za
popękaną ścianą, za którą jest nic. Albo
otchłań niepamięci. Albo bezkres.
Bez-granica. Bez-kształt. Lecz bez
wątpienia coś się tam jest. To się porusza,
mimo że jakieś niejasne w swojej
egzystencji. Pełne udziwnień i
pozazmysłowych fanaberii.
Czy ty słyszysz mnie? Patrz, idę do ciebie.
Idę po omacku. Macam wokół. Macam jak
ślepiec. Idę rozłożywszy szeroko ramiona.
Odbijam się od ścian długiego korytarza.
Zasłaniam sobą światło. Mdławą poświatę
wiszącej lampy.
Kiedy docieram, widzę potęgę rozkładu.
Truchło. Rozsypujące się truchło ze
wzrokiem utkwionym w suficie. Niewidzące.
Niepatrzące. Nieżywe. Doskonale martwe.
Rozkochane w śmierci. Pokryte grubą warstwą
kurzu. Szarym pyłem przeszłości. W kącie
doniczkowy kwiat. Lecz zamiast liści… W
gałązkach, w pajęczynach… Znalazły tutaj
swoje przeznaczenie uschnięte ćmy.
Zwisające płachty zesztywniałych zasłon
kryją w sobie pokłady mroku. Jakichś wirów,
uskoków, dolin i wzniesień…. Doskonale
nieruchome. Skamieniałe. Martwe…
Widzę to oczami przyzwyczajonymi już do
ciemności. Bo w ciemności już tylko brodzę.
Bo tylko w ciemności albo co najwyżej w
półmroku. W szybie serwantki nieruchoma
postać nie wiadomo kogo. Zgarbiona.
Skrzywiona. Pokrzywiona. Samotnie naga w
swym jasnowidzeniu. Przejęta chłodem i
samotnością.
Otwieram oczy. Zaciskam. Otwieram… Ćwiczę
zamykanie i otwieranie szczypiących,
zapiaszczonych powiek. Spływa na mnie
żółtawe światło żyrandola. Kiedy ja, na
podłodze. Kiedy tak czołgam się jakimś
takim ruchem żmijowatym. Pełznę. Pełznę do
nikogo. Do niczego. W nic. W noc…
Moje ucieczki kończą się zawsze na
dworcach. Podczas, gdy deszcz zalewa oczy.
A podróżni trącają mnie w pośpiechu. Coś
mówią, śmieją się, gestykulują… Uciekają w
głąb czasu. W przyszłość. Podczas gdy ja
tkwię w dalekiej przeszłości, nie mogąc
ruszyć nawet palcem, a co dopiero całym
sobą! Z megafonów wypływa kobiecy głos.
Gong. Zgrzyt i rozruch odjeżdżającego wolno
pociągu... Na dworcu. W dworcowej hali…
Jedynie wydłużone cienie na podłodze, na
ławkach… Przez wysokie okna wpadające smugi
zachodzącego słońca. Skąd ta nagła zmiana?
To nagłe słońce? Przecież dopiero co padał
deszcz... Nie wiem. Poplątały mi się epoki
i dzieje. Jak wtedy, kiedy czekałem długo
na ojca z glinianym dzbanuszkiem w
autystycznych rączkach. Czekałem długo z
posiwiałą do pasa brodą. Czekałem długo,
wpatrzony w sierp księżyca albo pełnię,
albo…Lecz nie przyszedł…
Zegary. Cyferblaty. Nieruchome wskazówki…
Wszystko zatopione w dziwnej substancji
czasu. I tylko płynąca jakaś świetlista,
zmiennokształtna ameba na skraju widzenia.
Lecz widzę coraz przejrzyściej. Widzę
jaskrawiej, aż do momentu, dopóki nie
oswoję twojej astralności, będąc świadkiem
twojego przybycia…
Widzę twoją twarz. Tak, widzę! Wyciągasz do
mnie ramiona, falując niczym meduza.
Wypływasz na powierzchnię. Z nicości…
Mówisz coś. Mówisz. Tak, słyszę!
Włodku!
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-02-09)
https://www.youtube.com/watch?v=KcQevMRF71c
Komentarze (3)
Niesamowita proza!
Mocne pisanie... wciąga czytelnika.
Serdecznie pozdrawiam
Myślę że jest to wiersz na pograniczu serealimu a
realizmu.Ciekwy w treści .
łał! Ale masz wizje!