Syberia. Pierwsza praca, cz.3/3
Czas na 3. ostatnią część wspomnienia - "Syberia. Pierwsza praca". Rzecz się dzieje latem 1987 roku...
cd.
Równo o piętnastej na horyzoncie pojawił
się ogromny kłąb kurzu. Po chwili osinobus,
z Hansem za kółkiem i sowchoźniczką,
zatrzymał się przy nas. Pracownica
wysiadła, wyjęła miarę i poszła w pole.
Pomierzyła, pokiwała głową i wróciła do
mnie. Popatrzyła z politowaniem po
wszystkich i powiedziała:
– Ledwie trzydzieści pięć procent normy. Do
tego niedokładnie oczyszczone. To nasze
najmłodsze rebiata, dwunastoletnie
malcziszki, w sześć godzin pielą więcej.
– Wy nie jesteście od komentarzy, tylko od
obmiaru, jeśli się nie mylę. Jak rozmawiam,
to rozmawiam z dyrektorem, a nie z wami.
Zrozumiano?!
Już trochę wiedziałem, co na kogo tu działa
i jak trzeba rozmawiać. Naczelnik dworca
kolejowego w granicznym Brześciu dał mi
dobrą lekcję poglądową. Podziałało od razu
– pracownica spojrzała na mnie spode łba,
ale zamilkła. Machnąłem jej ręką w kierunku
samochodu, aby wsiadła do szoferki. Wolałem
usiąść z tyłu, razem z młodzieżą. Weszliśmy
do środka samochodu. Wszyscy byliśmy
umorusani i przepoceni; ciężko opadliśmy na
siedzenia. Wielu zaczęło oglądać swoje
poranione dłonie, nikt nawet nie chciał
rozmawiać. W milczeniu ruszyliśmy w drogę
powrotną.
Pierwszy dzień pracy, „krótszy aż o godzinę
niż dla tutejszych”, był wreszcie poza
nami. „Paljaki-burżuje” poczuli, co to jest
ciężka fizyczna praca. Rozejrzałem się,
powiodłem wzrokiem po wszystkich.
Domyśliłem się, o czym marzyli; o tym co i
ja. Na pewno nie o obiedzie, tylko o
cudownie chłodnym prysznicu, a potem o
legnięciu. Wyciągnąć się na łóżku i
odpocząć. Koniecznie legnąć, dać odpocząć
zmęczonym i bolącym mięśniom; nic
więcej.
Niestety, nie dotyczyło to mnie. Rano
ustaliłem z dyrektorem sowchozu, że po
pierwszym dniu pracy spotkamy się jeszcze
raz. Obowiązkowo musiałem z nim
porozmawiać.
Zajechaliśmy do sowchozu. Przed naszym
barakiem zeskoczyliśmy ciężko na ziemię.
Zakomunikowałem:
– Chłopcy, poczekajcie. Pierwsze pod
prysznic idą dziewczyny. Tylko dziewczęta,
proszę, oszczędzajcie wodę, aby i dla
chłopaków starczyło. Po kolei krótko się
spłukać, namydlić i ponownie spłukać.
Pamiętajcie, ciepłej wody jest tylko tyle
co w beczce, a jest nas aż trzydziestu
jeden. Ja też chciałbym się opłukać.
Zabraknie, to ostatni będą się ochlapywać
lodowatą wodą z tej rury. A z niej tyle, co
do dłoni naleci.
Dziewczyny w pośpiechu zrzuciły bluzki,
szorty i sandały. W samych bikini pobiegły
pod prysznic. Pierwsza, która dobiegła, w
pośpiechu odkręciła kurek i stanęła pod
sitkiem lejka, w radosnym oczekiwaniu na
odświeżający strumień wody. Uniosła dłonie
i… tak została, na podobieństwo żony Lota,
oniemiała z wrażenia. Ani kropla wody nie
skapnęła na błagalnie uniesione dłonie i
zabrudzone, oczekujące lico dziewczyny.
Piorunujący widok. Rozpaczliwie krzyknęła
do mnie:
– Nie ma!!!
– Jak to, nie ma?!
– No nie ma!
– Musi być, rano sam sprawdzałem, czy jest
nalane. Woda była.
– Ale nie ma! Nie ma!!!
Dziewczynie załamał się głos, jeszcze
chwila a zacznie łkać. Pozostałe też
zaczęły krzyczeć. Kolejna dopadła kranu,
pokręciła. Nic. Tak przez nie oczekiwany
cudowny prysznic okazał się zwykłą
fatamorganą. Lepiej, żeby nie był
oczekiwany, nie byłoby tak strasznego
zawodu. To jakby człowiekowi, ostatkiem sił
wiszącemu nad przepaścią, rzucić linę
ratunkową, wyciągać go, już już prawie rękę
podać, a lina nagle w ostatnim momencie się
urywa. To jak zabranie ostatniej nadziei
człowiekowi, utrzymującemu się przy życiu
ostatkiem sił.
Nie czekałem dłużej. Dobiegłem do
prysznica, sam przekręciłem kurek, raz,
drugi. Dalej nic, nawet kropla wody nie
ściekła. Wspiąłem się po drabince na górę,
podniosłem pokrywę beczki i zajrzałem do
środka. Momentalnie odskoczyłem – palące
żarem powietrze uderzyło mnie prosto w
twarz. Zaglądnąłem jeszcze raz, tym razem
ostrożniej, osłaniając się przed gorącem
dłonią. W środku nie było widać nawet na
dnie resztek wody. Blacha beczki była tak
rozpalona, że nie mogłem jej dotknąć gołą
dłonią. Co jest, co się stało z wodą?
Wyparowała? Z zamkniętej beczki?!
Spojrzałem z wysokości drabinki na młodzież
i pokręciłem przecząco głową. Wszyscy stali
jak rażeni gromem. Czułem, że sam mam
spierzchnięte usta, gorące powietrze
wypełniało me płuca przy każdym oddechu.
Opuściłem pokrywę beczki, zszedłem
ostrożnie na dół i rozłożyłem ręce:
– Nie ma. Nie ma wody. Nie wiem dlaczego,
ale dowiem się. Na pewno nie mogła
wyparować. Została nam tylko woda z
rurociągu, w umywalni. Opłuczcie się, tylko
ostrożnie, bo tam woda jest lodowata.
Napijcie się też wody i herbaty, którą mamy
jeszcze w kankach. I schowajcie się przed
słońcem.
Opłukałem się i ja, przynajmniej poczułem
trochę ochłody. Wytarłem się, rozejrzałem.
Wzrok mój padł na dwa sąsiednie baraki, po
drugiej strony drogi. Szkolnicy! Rzuciłem
ręcznik i szybko udałem się do nich.
Wszedłem i odszukałem biuro ich komendanta.
Wczoraj, po przyjeździe, jeszcze się z nim
nie poznałem. Teraz miało to nastąpić, ale
w niezbyt sprzyjających okolicznościach.
Siedział w środku nad papierami.
Przywitałem się i przedstawiłem. Okazał się
nauczycielem ze szkoły dzieciaków.
Przeprosiłem, że nie zdążyliśmy wcześniej
się poznać z braku wczoraj czasu. Mrugnąłem
porozumiewawczo okiem, obiecując, że jeżeli
nic mi nie przeszkodzi, to jutro wieczorem
wpadnę „poznakomitsia”. Od razu się
uśmiechnął.
Ale nie w tym celu przyszedłem;
przystąpiłem szybko do wyjaśnienia
sytuacji. Zadałem dwa krótkie pytania i
tajemnica braku wody w naszej beczce od
razu się wyjaśniła. Okazało się, że każdy
barak miał swoje sławojki. Nie dotyczyło to
jednak prysznica – beczka była wspólna,
jedna na trzy baraki. Jego
dwunasto-czternastolatkowie pracowali po
sześć godzin; skończyli godzinę przed nami.
Miał setkę uczniów. Setka dzieciaków i
jedna czterystulitrowa beczka. Opróżniali
ją każdego dnia, po powrocie z pola, do
ostatniej kropli. I tak ich kamandir musiał
srogo pilnować, aby starczyło dla
wszystkich. Po obiedzie jeden z
sowchoźników napełniał ponownie beczkę
wodą. Od dzisiaj, w związku z naszym
przyjazdem, miał ją napełniać natychmiast
po zużyciu wody przez uczniów z miasta, tak
aby moi godzinę później też mogli
skorzystać z prysznica. Może niezbyt
ciepłego, ale zawsze można by się opłukać,
obmyć z kurzu i potu. Pewnie sowchoźnik
zapomniał o napełnieniu, albo normalnie
gdzieś się zawieruszył.
Kamandir uczniaków rozbrajająco rozłożył
ręce. Nie jego wina, nie on miał dopilnować
ponownego nalania wody. Cholera! Jak zwykle
nawaliło najsłabsze ogniwo – czynnik
ludzki. Powstrzymałem przekleństwo cisnące
mi się na usta, pożegnałem się i wróciłem
do swoich:
– Dzisiaj nic się nie da zrobić z
prysznicem. Musicie wytrzymać do jutra.
Umyliście się w umywalni? To idziemy coś
zjeść. Położycie się i odpoczniecie po
obiedzie.
Nie zważałem na marudzenia, zwłaszcza
dziewcząt. Sytuacji i tak nie można było
już zmienić. Z oporami wszyscy się
podnieśli i poszliśmy do stołówki.
Niepokoiłem się jednak o te dwie
dziewczyny, które wcześniej odesłałem z
pola. Nie wyglądały dobrze. Zostawiłem
pozostałych w stołówce pod opieką
zastępczyni (Widziałem po twarzach, jak jej
wszyscy zazdrościli, ze nie pracowała
dzisiaj w polu! Znałem jednak jej zakres
obowiązków – była zatrudniona jako
tłumaczka. W roli zastępczyni mogłem ja
wykorzystywać tylko w razie potrzeby), a
sam wszedłem z dziewczynami do sąsiedniego
budynku. Oprócz sklepu i apteki mieścił się
w nim ośrodek zdrowia. Na szczęście nie
było innych pacjentów, nie musieliśmy
czekać. Dyżurująca młoda lekarka zbadała
moje dziewczyny dokładnie. Diagnoza, którą
mi oznajmiła, nie była wesoła i
potwierdziła obawy – miały udar słoneczny.
Niezbyt silny, ale na wszelki wypadek na
kilka dni muszą zostać zabrane do szpitala
w Nowosybirsku.
Zostawiłem je w ośrodku; lekarka już
dzwoniła po samochód. Dziewczyny nie
wyglądały na zmartwione, że muszą nas
opuścić na tydzień. Rzekłbym że przeciwnie,
na ich twarzach odmalowało się zadowolenie
z nieoczekiwanej przerwy w pracy. Trochę to
było dziwne, przecież przyjechały tutaj
zarobić trochę rubelków, a nie wylegiwać
się w szpitalnym łóżku. Który jednak z
mężczyzn może zrozumieć kobiety, zwłaszcza
dorastające pannice? Nawet nie chciały
pójść przed wyjazdem na obiad.
– Panie komendancie, niech pan się nie
martwi. Nie jesteśmy głodne, zjemy coś w
mieście. Naprawdę.
Ot, dziewczyny. I zrozum je, człowieku!
Jakby się bały, że przez obiad nie pojadą
do szpitala.
Wróciłem do stołówki i poinformowałem
pozostałych o dziewczynach, uspokoiłem, że
ich udar nie jest zbyt groźny. Zaapelowałem
ponownie, aby uważali przy opalaniu się.
Odpowiedziała mi cisza. Co jest?
Zazdroszczą dziewczynom, że przez kilka dni
poleżą w łóżkach szpitalnych? Nie, to nie
to. Mieli niewyraźne twarze, smętnie
schylone nad talerzami. Co znów? Chyba nie
to samo co było z wczorajszą kolacją?
Usiadłem bez słowa i nalałem z wazy zupy,
spróbowałem. Nawet nie była zła, dość
dobrze doprawiona, jadalna. Czemu więc
marudzą? Odstawiłem zupę, wziąłem do
spróbowania drugie danie. Na talerzu była
kasza zmieszana z czymś nieokreślonym,
jakieś kluchy-pluchy. Zanurzyłem w tym
łyżkę, wpakowałem ją do ust, posmakowałem.
Gęsta breja stanęła mi w gardle, obkleiła
podniebienie. Smakowała bezsmakowo.
Zmusiłem się i z trudem, ale przełknąłem.
Nie mogliśmy przecież nie jeść i ktoś
musiał dać przykład, przekonać do jedzenia.
Ktoś, kto odpowiadał za całą grupę. Po
męsku nabrałem drugą łyżkę, ponownie
przełknąłem. Przeszło. Zachęcająco
uśmiechnąłem się do prawie trzydziestu par
oczu wpatrzonych we mnie, wepchnąłem w
siebie trzecią łyżkę, potem czwartą. Mój
wyczyn nie podziałał jednak zachęcająco.
Nie widziałem dalej żadnego ruchu, nikt nie
wziął ze mnie przykładu. Dość! Bohaterstwo
też ma swoje granice, zwłaszcza kiedy nie
pociąga za sobą innych ochotników. Nie będę
bezowocnie udawał bohatera.
Pogrzebałem jeszcze w talerzu dla zasady,
postukałem łyżką.
– Uff. Najadłem się. Za duża porcja jak dla
mnie. Kto już zjadł, może wyjść.
Odpowiedzią był zgodny hurkot odsuwanych
krzeseł. Nikt nie był już głodny. Wyszliśmy
przed stołówkę; tylko z kuchni doszły mnie
jeszcze zdziwione i podniesione głosy
kucharek. Niezbyt mnie interesowały ich
opinie. Wolałem zajrzeć do sowchozowego
sklepu.
---
To fragment książki "Syberia, inny świat", z cyklu "Zza zasłony czasu"

zetbeka




Komentarze (16)
Anno, to i mnie jest przyjemnie, że opowiadanie się
spodobało :)
Mamarzenko, trochę racji masz, ale... połowa grupy to
też była młodzież z "lepszych domów". Po dwóch
tygodniach jakoś się unormowało. Człowiek do
wszystkiego może się przyzwyczaić :)
PS. Mogę upubliczniać tylko fragmenty moich
wspomnieniowych książek
PS 2. Nie jestem "starszą osobą", tylko trochę
wcześniej urodzoną. No! ;).
z przyjemnością przeczytałam wszystkie trzy części.
myślę, że gdyby teraz młodzież wyjechała na taki obóz
roboczy to nie wytrzymałaby nawet 30 minut w takich
warunkach :) Ciekawie było poczytać, lubię rozmawiać
ze starszymi osobami i słuchać ich podobnych opowieści
:) +
Jastrz, to prawda.
Jednak człek to takie zwierzę, że potrafi się
przystosować do każdych warunków. Oczywiście, nie
dotyczy to wszystkich osobników w danej grupie, ale...
wystarczy aby tylko ich część przeżyła ;)
Szadunko, mogę tylko małe fragmenty z moich książek
udostępniać. Niestety, umowa z wydawcą obowiązuje.
Pogodnego dnia życzę, już następnego. "Słonecznego"
nie muszę życzyć, gdyż taki już jest w całej Polsce :)
Przeczytałem, a potem dwie poprzednie części. Często
nawet sobie nie zdajemy sprawy z tego jak jesteśmy
uzależnieni od cywilizacji.
Ostatnia część wspomnień równie interesująca jak dwie
poprzednie.
Chciałoby się poczytać o dalszych perypetiach młodych
ludzi.
Miłego wieczoru.
Janusze.k - "Luksusy socjalne" były darmowe. Natomiast
uczciwie muszę przyznać, że "po cichu" dostaliśmy
nawet większą wypłatę. Ale tylko dlatego, że
dyrektorem sowchozu był inżynier z miasta, który
dostał tam przydział do pracy i inaczej na wszystko
patrzył niż miejscowi.
PS. Reszta jest w książce. A było jeszcze tego, było
;)
opowiadanie - Autentyk
A jak było z zapłatą?
i ile obcięli za luksusy socjalno- bytowe...
Wena - nawet nie pomyślałbym o porównywaniu zesłania z
naszą miesięczną, dobrowolną pracą. Znam dość dobrze
naszą historię... Ojciec i mama urodzili się i
wychowali przed wojną na ówczesnej polskiej
Wileńszczyźnie...
...a nasz wyjazd opisałem tak, jak było i
zapamiętałem.
Również pozdrawiam.
Mojeszkice, zawsze lepiej autorowi, kiedy komuś się
jego pisanie podoba :)
Przeżyłem tam na Syberii. Powyższe to tylko fragmencik
:)
Czytałam wiele książek o Syberii - największym
więzieniem świata w krainie, w której praca w tajdze w
siarczystym mrozie była wyzwaniem ponad ludzkie siły.
Trzytomowe dzieło "Archipelag Gułag" A. Sołżenicyna
wryło się w moją pamięć.
Przymusowe roboty zesłańców a wakacyjna dobrowolna
praca młodzieży podczas pobytu na Syberii to nawet nie
survival a dwa całkiem odmienne światy. Faktem jest,
że młodzi ludzie przeżytą wyjątkową przygodę
zapamiętają do końca swojego życia.
Pozdrawiam z podobaniem ciekawej prozy godnej uwagi i
skłaniającej do refleksji.
Przyznam, że wciągnęła mnie i ta część. Naprawdę
bardzo, bardzo ciekawa opowieść.
Pozdrawiam serdecznie
To i mnie przyjemnie, Gorzka_kawo :)