Wracam (proza)
Wracam. Wracam do siebie, do domu
splątanego pajęczyną mroku. Wracam. Już nie
muszę. Już nie trzeba… Wracam tam, gdzie
moje miejsce. Już poznaję pierwsze neony
niedosiężnych gwiazd. Już poznaję… Biegłem,
potykając się i klucząc. Biegłem bez tchu.
Lecz, nie dobiegłem i tak naprawdę nigdy
nie miałem dobiec. Lecz, nigdy…
Próbowałem wyrwać się z uścisku beznadziei.
Próbowałem… Lecz nie stało się nic
szczególnego. Ot, witali mnie i żegnali
mili ludzie zapięci na ostatnie guziki,
uwiązani pod eleganckie krawaty. Nie
trzeba. Naprawdę, dajcie już spokój.
Próbowałem. Próbowałem z całej mocy,
sięgając szczytów awangardy a może
ariergardy? Jakie to ma znaczenie… Nie ma
żadnego znaczenia w słonecznym potoku
podwieczornego spaceru. W otumaniającej
woni kwitnących kwiatów. W samotnym
spacerze. W obcowaniu ze swoim własnym
cieniem. W liczeniu kamiennych stopni w
zacienionej części parku... Moje szczypiące
oczy. Moje załzawione oczy od zgiełku
wirujących pyłków…
Miałem pojechać na cmentarz, ale nie
pojechałem. Od tej pory matka gniewa się na
mnie. Zresztą, wszystko się na mnie gniewa
albo w ogóle nie zwraca uwagi. Drzewa
szumią tak, jak szumiały dotąd w
cienistości. Milczą omszone zielonkawe
pnie, kamienie. Milczą… Wszystko milczy,
poruszając poprzez liście milczącymi ustami
leśnych bogów. Toną w półmroku przedmioty,
jakieś popiersia, rzeźby, wykute przez nie
wiadomo kogo obojętne twarze…
Śnię? Błądzę na jawie? Nie pamiętam. W
środku czerwcowej nocy czy w środku
upalnego dnia? Nie pamiętam. Ale pamiętam
samotny spacer w duchocie późnego
popołudnia. Nacierały na mnie promienie
słońca spoza gęstwiny bujnych drzew. Śniłem
w półmroku wilgotnych paproci i pokrzyw. W
mdławej woni dojrzewających krzewów. W
niklej woni perfum.
Właśnie piszę kolejny list do n i k o g o.
Piszę kolejne wersy… Słońce. Słonce. O,
słońce! Jakżeż mnie upajasz swoim
olśniewającym tchnieniem… Podążam twoim
śladem. Idę. Idę. Wciąż idę krętymi
ścieżkami nie przechodząc wcale. Labirynty
myśli. Meandry przemyśleń. Idę. Idę w
zgonie brzęczących owadów. W koniczynie
rozpełzłej przy ziemi, wdychając woń
roztartej dłońmi macierzanki. W zgiełku
szalejących wróbli… W piskliwych śmiechach
bawiących się dzieci… Zaciskam mocno
powieki. Otwieram. Ćwiczę zamykanie i
otwieranie powiek. Jakiś obłok wznosi się i
odpływa. Taje. Czyja to dusza pomknęła do
nieba?
Krok za krokiem, powolny chód. Spacer w
płynącej powietrzem białej wacie. W
szeleście traw i szpalerze rozchwianych
drzew… W rozgwarze bezczelnej samotności…
Co ja zrobiłem? Co zrobiłem, że kroczysz w
błotnistym, wilgotnym powietrzu? W
milczeniu? W znoju czerwcowego skwaru?
Powiedz. Nie powiesz. Wiem…
Wracam. Już wracam. A może, odchodzę?
Odchodzę w niepamięć i nieistnienie. Już
rozpoznaję pierwsze oznaki śmierci. Wydaję
mi się, że umieram raz po raz, z każdym
uderzeniem serca. Umieram, podążając do
ostatecznej pustki w rozkwicie letniej
woni. Jesteś? Nie ma ciebie? Już dobrze,
nie musisz mi odpowiadać. Nie ma takiej
potrzeby. Muzyka w mojej głowie.
Przystanąłem w cieniu wielkiego drzewa o
dziwnym zapachu, a może rozłożystego
krzewu, który zaszedł mi znienacka drogę? W
rozgałęzieniach jaśnieje snop deszczu.
Przetacza się urwistym potokiem, nagle
zbudzonym. Przechodzi melancholią słodkiego
zapachu. Wstrząsając swym drżeniem. Jakbyś
mogła powiedzieć, chociaż jedno słowo.
Jedyne… Ale nie powiesz. Nie masz takiej
potrzeby. Wracam do swojego miejsca.
Dotykam palcami ceglanego, spleśniałego
muru, wykruszając spomiędzy zaprawę.
Przystaję w gąszczu splątanego wieloziela,
wyrosłego bujnie i gorzko. Chłonę parną
wilgoć wzruszoną westchnieniem
nadciągającego zmierzchu…
Nie. Nie trzeba. Naprawdę, nie trzeba. Już
nie proszę. Nie wzdycham. Nie rozpaczam.
Łez już nie ronię… Pojąłem wreszcie.
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-06-11)
https://www.youtube.com/watch?v=UrnX8nN3_V0
Komentarze (2)
Czytając Twoje teksty można poczuć czym jest
samotność. Pozdrawiam
serdecznie.
Wracanie do siebie, do mroku i bólu samotności. Ze
zrozumieniem, że nic sie nie zmieniło, a jednak z
pewnym pogodzeniem się z bolesną rzeczywistoscią.
Rozumiem, że ktoś kochający tak mocno nie chodzi na
cmentarz. Załączona muzyka i cała proza Autora -
wszystkie utwory - są dla mnie jak wołanie w stronę
gwiazd, nieba - a może to odejście mentalne, odlot
duchowy w te sfery, podczas gdy ciało i przepełniona
niewyobrażalna rozpaczą, bólem i tęsknotą dusza,
pozostają na pełnej słońca, zieleni i ludzi planecie
bez radości i nadziei. W pustce. To ogromna samotność.
I to pozorne pogodzenie się jest krzykiem w ciszy,
choć już bez łez. Powrót do siebie może być też
powrotem do skorupy ciała czy domu, ale chciałabym
wierzyć, że to początek powrotu do życia. Wypełnionego
nie cierpieniem, a miłością. Kochać można nieżyjące
osoby, starając się, mimo ich odejścia żyć możliwie
pełnym, dobrym życiem - bo one pewnie by tak chciały.
To tylko moje odniesienie sie do treści, nie mądrzenie
się. Autorowi i podmiotowi, którego dotyczy proza,
życzę samego dobra. Wydaje mi się, że pisanie,
wypisanie emocji takie z głębi duszy, choć do nikogo -
nie do ludzi czy Boga, moze do samego siebie - może
pomóc uporać się stopniowo z bólem, traumą,
niepogodzeniem się. Mnie pomogło.