Amerykan, cz.2
cd.
Schowałem papierosy.
– A szef jaki jest?
– Normalny. Właźcie – Drobny Tadzio z
lubością wypuścił kółko z dymu
papierosowego i kiwnął głową w stronę
pakamery.
Zapukałem w drzwi kantorka i weszliśmy do
środka. Za starym, mocno podniszczonym
biurkiem siedział tęgi mężczyzna w sile
wieku.
– Dzień dobry. Byłaby też dla nas praca?
Wraz z kolegą – wskazałem na Kazika –
potrzebujemy dorobić. Tak od czasu do
czasu, od piętnastej.
– Krucho w domu z forsą – ni to zapytał,
ni to stwierdził. – Po południu? Pracujecie
gdzieś na stałe?
– Tak, w Pomorskiej Odlewni i Emalierni.
Tu, nad Wisłą.
– To macie blisko. Hmm… – Spojrzał uważnie,
taksując wzrokiem postury. Na szczęście nie
byliśmy ułomkami. – To ciężka praca i na
akord. Rozładunek węgla, nawozów, wapna z
samochodów czy wagonów. Wszystko, co
przywiozą. I nie ma fajrantu, dopóki się
nie skończy, czasem późno w nocy. Inaczej
spółdzielnia płaci osiowe, za postój. Nie
ma o tym mowy, za osiowe za wagony księgowa
by mnie od razu powiesiła. I to za jaja. To
jak?
Spojrzałem na Kazika. Potaknął głową.
– W porządku – potwierdziłem. – Roboty się
nie boimy.
– No dobra. Ale jeszcze jedno. Tu nie ma
stałej pracy ani stałej ekipy. U nas
pracuje, kto chce. Przychodzą prawie tacy –
wskazał głową na drzwi – co miejsca nigdzie
nie zagrzeją. Potrzebują na flaszkę, to
przychodzą. Raz są, raz ich nie ma. Ale nic
nie gwarantuję – podniósł palec do góry –
nie zawsze jest robota, albo czasem jest za
dużo chętnych. Pierwszeństwo mają wtedy ci
starzy. Czasem trzeba czekać do czwartej.
Przedzwonią do mnie, to ładuję was do Żuka
i jedziecie. Tak samo wracacie. Nie
przedzwonią, nie ma roboty. Więc?
– W porządku – powtórzyłem. – Tyle już się
zorientowaliśmy. Możemy od zaraz, ubrania
do roboty mamy. Słyszeliśmy, że pieniądze
od razu dostaniemy po robocie?
– Najważniejsze, co? – uśmiechnął się
lekko. – Tak. Wypłatę dzieli się równo
między ekipę. Lepiej nie obijajcie się, bo
drugi raz nikt was nie weźmie a i coś
możecie usłyszeć na odchodne. – Otworzył
brulion. – To podajcie swoje nazwiska i
czekajcie z innymi.
Siedliśmy na ławkach wraz ze starymi
bywalcami. Oczekiwanie na pracę nie
przeciągnęło się w czasie, chociaż, aby nie
siedzieć w milczeniu jak kwoki w nocy na
grzędzie, zdążyłem opowiedzieć im kilka
dość frywolnych dykteryjek. Porechotali,
poklepali mnie i Kazika po plecach.
Pierwsze lody zostały przełamane, zwłaszcza
że ponownie puściłem w obieg atuty.
Otworzyły się drzwi kantorka.
– Jest robota. Dla wszystkich. – Kiwnął
głową w moim i Kazika kierunku. Dokończył:
– Węgiel ze zwykłych wagonów w Mełnie.
Wsiadajcie do Żuka.
Pojechaliśmy całą siódemką. Na miejscu
czekały dwa wagony. Po przebraniu w robocze
ciuchy dostaliśmy duże szufle i zaczęła się
robota. Nie było źle, wraz z Kazikiem
nadążaliśmy w wyrzucaniu węgla za
pozostałymi. Ukradkiem przyglądałem się im;
w duchu musiałem przyznać, że postura nie
świadczy o sile czy wytrzymałości
człowieka. Oprócz jednego byli niezbyt
wysocy i nie mieli postury ciężarowca.
Przeciwnie, wyglądali na takich, których
można przewrócić jednym palcem. Szuflowali
jednak szybko i sprawnie; nawet po
godzinie, kiedy odczuwałem już lekkie
zmęczenie, po nich nie było widać żadnych
oznak przemęczenia. „Noo, bym się pomylił,
gdybym ich nie widział teraz przy robocie”
– pomyślałem z uznaniem w duchu. Byli
wprawieni; podpatrywałem ich technikę pracy
i starałem się tak samo nosić węgiel do
drzwi wagonu a następnie wyrzucać poza
torowisko. „Siła to nie wszystko, praktyka
się liczy”. Przydało się, nie odczuwałem
bólu mięśni.
Po kilku godzinach opróżniliśmy oba wagony.
Czułem lekkie zmęczenie, ale nie było źle.
Najprzyjemniejszy moment nastąpił w chwilę
później – do rączki wpadło kilka banknotów.
Niedużo, ale nie narzekałem. To była żywa
gotówka! Dodatkowa, który przyda się w
domu, bez czekania na koniec miesiąca.
„Pieniądz nie cuchnie” jak kiedyś rzekł
cezar Wespazjan. Zwłaszcza uczciwie
zarobiony.
* * *
Wraz z Kazikiem zaczęliśmy chodzić dwa-trzy
razy w tygodniu po pracy do STW. Czasem
była robota, czasem, po godzinie daremnego
oczekiwania, wracaliśmy do domu. Zdarzało
się, że brakowało jej dla kilku
oczekujących, w tym dla nas dwóch. Nie
narzekałem, gdyż i tak wpływał miesięcznie
dodatkowy zastrzyk gotówki. Starzy bywalcy,
zwani „fachurami”, okazali się prostymi ale
porządnymi ludźmi. Po krótkim czasie
zaakceptowali nas, byliśmy „już swoi”, mimo
że w gronie kilkunastu ludzi byliśmy
jedynymi, którzy pracowali również na
etacie.
Tak, jak już domyślałem się w pierwszym
dniu, wszyscy oni woleli brać tylko
dorywczą robotę i otrzymywać od razu
pieniążki do ręki. Przychodzili różnie,
kiedy im się chciało. To chcenie było w
większości nieodłącznie związane z potrzebą
zaspokojenia pragnienia. Kiedy ich suszyło,
zjawiali się, aby zarobić kilka złotych na
zakup płynów. Nie byli wybredni,
podstawowymi napojami były litrowe butelki
płynów winopodobnych, zwanych jot
dwadzieścia trzy lub kloss, siarówa albo
patykiem pisane. Nie nazwa miała znaczenie,
tylko dostępność, taniość i procenty; z
naciskiem na to ostatnie. Płynne procenty,
a nie te za kapitał złożony w banku; nie
dawali zarobić nawet socjalistycznym
bankierom, nie wspominając o burżuazyjnych.
Zresztą tych drugich w Polsce nie można
było wtedy znaleźć, nawet szukając ze
świecą. Ich dewizą było „trzeba wypić, co
by się krew nie zwarzyła”. Po to żyli, to
był ich sens istnienia.
Poza tym naprawdę byli w miarę w porządku.
Przynajmniej nie kradli, a zarabiali
uczciwie ciężką, fizyczną pracą. Nie
przemycali też alkoholu do roboty i
przychodzili trzeźwi. Jedynym ich
zmartwieniem był czas końca rozładunku.
Jeżeli zdążyliśmy wrócić przed zamknięciem
niedaleko położonego od STW sklepu
monopolowego, byli radośni jak skowronek w
słoneczny poranek. Gorzej, kiedy praca się
przeciągnęła. Niektórzy wtedy wracali
markotni do domów, odstawiając uzupełnienie
płynów „niezbędnie potrzebnych do życia” na
nadchodzący poranek; inni, ci bardziej
spragnieni, znali mety, gdzie babcie
pracowały dwadzieścia cztery godziny na
dobę. „Spragnionego napoić” – to miłosierne
hasło miało w ich przypadku trochę inne
znaczenie.
***
cdn.
Komentarze (10)
ciekawe
pozdrawiam :)
Ciekawy zapis dawnych czasów. Lecę dalej
Podoba się , przekaz.;)
Pozdrawiam.:)
JoViSkA, równiez z podobaniem :)
Anno, przy rozładunkach tak było. Dlatego chętnie
pracowali tam ci, których nie nęciła stała praca.
PS. Dzisiaj dośc mocno zmieniłem i poprawiłem część 1.
ciekawe wspomnienia.
pracowałam kiedyś w przeds. transportowym i tam byli
ładowacze, którzy za rozładunek w sobotę i niedzielę
dostawali gotówkę w formie zaliczki.
Również druga część bardzo mnie wciągnęła i
zaciekawiła...czekam na ciąg dalszy :) pozdrawiam z
podobaniem :))
:)
Krzemanko, teraz się fajnie czyta. Spokojnie w fotelu,
przed kompem, popijając gorącą, parującą kawkę ;)
Również pozdrawiam :)
Fajnie się czyta te wspomnienia z minionego systemu:)
Pozdrawiam autora:)