Bunt, krzyk rozpaczy i schizofrenia
( przeklęta wena o stu twarzach i moje westchnienia dryfujące po cuchnącym morzu człowieczeństwa )
Śniegu atłasowy co spływasz ospale
po nagich ramionach cierpiącego w agonii
czasu cielesnego palącej egzystencji,
zimowy krzyku niebios obrócony we mnie
w ognisty i szyderczy wicher. Nie
przestawaj snuć.
Nasycasz moje kielichy krwawymi wymiocinami
-
hodując na wyżartych resztkach mojego
własnego poczucia
larwy wyjące dniami i nocami -
przeradzające się chwilami martwego
sekundnika
w drapieżne i nieuchwytne słowa, zdania,
wyrazy
opuszczone licznie na dno mojego czułego
morza
niczym toporne i zakwitnięte w zakażającą
rdzę kotwice.
Oto zmącone strzępy mych świadomych
uniesień -
reszta jest już tylko ekskrementem
gnijących dni
i bezwstydnych rozkoszy nocnych chwil.
Codzienność jest zastyganiem w oczekiwaniu
na upragnione -
prawdziwe momenty wolności bez ran.
Szepty gotowe na uczciwość, dłonie budzące
się z pomocą
pozostały za daleko gdzie wzrok i ramiona
nie sięgają,
a ja pozostawiony tutaj sobie i jej,
zatrzymany kotwicą słów -
umieram z pragnienia, nasycając mój
okrętowy dziennik
łzami, krwią i głuchym westchnieniem
porzuconym
na odległe, słone wody, w pustą otchłań
wspólnej - człowieczej łaźni,
gdzie zmywa się własne brudy -
gdzie naprawia się złamane słowa,
zakrywając obojętność i kłamstwo.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.