Ciscollo!
Panie i Panowie. Przed Państwem — Ciscollo!
Powitajmy go gorącymi brawami! Jedyny i
niepowtarzalny…
A więc w pustej sali…
(Zaraz, zaraz. Jakaż to pusta sala?
Wróć. Jeszcze raz. Od początku. A gdzie,
Ciscollo?)
A więc w pustej sali. W pustym teatrum.
Puste siedzenia rażą po oczach czerwonym
obiciem, jak wtedy, kiedy jechałem donikąd
w pustym przedziale pociągu… Walają mi się
pod nogami jakieś zużyte sprzęty. Jakieś
truchła rozsypujące się w proch. Bielejące…
Albo raczej żółknące w świetle wiszącej
lampy mojego pokoju. Rozsuwam na bok
krzesła. Pufy. Taborety…
(A co z teatrem, w którym jedynie cisza i
szum płynącej w moich uszach krwi?)
Jakie to ma znaczenie.
Pustka tu. Pustka tam…
A więc, pomiędzy krzesłami… Przedzieram się
jak przez gęste chaszcze amazońskiej
dżungli…
(strasznie dużo tu tych krzeseł)
A więc, pomiędzy pufami…
(tych też jest wiele)
Pomiędzy pustymi fotelami…
(Aa. Tych jeszcze nie było)
Więc, pomiędzy fotelami z poprzecieranym
obiciem, pomiędzy tymi czworonogami
przestępującymi niecierpliwie ze stukotem
jadącego pociągu. Nie. Pomiędzy pustymi,
stojącymi spokojnie fotelami, na których
zasiadali moi rodzicie za życia. Ojciec
wypalił nawet na oparciu dziurę od
niedopałka papierosa, kiedy zasnął pijany
po seansie spirytystycznym podczas
przyjęcia z okazji którychś tam swoich
urodzin czy imienin. Nie pamiętam.
W każdym bądź razie zasnął z tlącym się
petem, który wypalił właśnie tę dziurę w
oparciu. Za oknami pachniały jaśminy.
Pachniało czerwcem i ptaki śpiewały tak
tkliwie. Słowiki…
Ojciec mówił coś przez sen. W tej to
żywiołowej gmatwaninie fazy REM, mającej
pozory jawy. Poruszał szybko ocznymi
gałkami. Pod zaciśniętymi powiekami albo i
bez powiek. Jakoś tak przerażająco
otwarcie. Mówił z przekąsem i z całą swoją
surowością człowieka z zasadami. Wygłaszał
coś oskarżycielskim tonem i wygrażał
palcem.. Do kogoś. Do czegoś. Do nie
wiadomo czego. Jak to bywa we śnie. Mówił
potem o przestrzeni, która jest wg niego
zakrzywiona. Jak tęcza… O wyimaginowanym
napisie na froncie pianina (którego już
dawno nie ma, albowiem został sprzedany
przez matkę z grosze do jakiegoś muzycznego
ogniska) A więc dopatrzył się go między
wyrzeźbionymi na nim liśćmi jakiegoś
egzotycznego krzewu. Ciscollo! (cokolwiek
to znaczy, mimo że brzmi jakoś tak z
włoska) Powiedział to wyraźnie, wykrzyczał
wyskoczywszy z fotela jak oparzony. Nie.
Nie obudził się, tylko jako ktoś, kto śni
na jawie albo w gorączce.. Potem powtórzył
to słowo wiele razy, cały czas śniąc i
przestępując z nogi na nogę. Wyglądał jak
wypchana kukła albo manekin w kolorze
wosku.
Wreszcie opadł z sił, popadając w apatię i
przygnębienie. I zanurzył się w bezkres
szumiących fal. Jego tors opadał. Wznosił
się. Opadał… Niczym przypływy i odpływy
dostojnego oceanu…
Teraz jest to pusty, wygnieciony przez
niego fotel i z wypaloną przez tlący się
niegdyś niedopałek dziurą na oparciu.
Pusty fotel po mojej matce…
Cóż…
Pusty po mojej matce fotel z odpadającą
drewnianą listewką między drewnianymi
nóżkami, którą muszę chyba przykleić.
Odpada i już. Widać, tak ma, że musi
odpadać. Podłogowa klepka jest przed nim
wytarta od ciągłego szurania przez nią
kapciami z twardymi podeszwami. Jest
wytarta, bo szurała stopami podczas
oglądania filmów nocnego kina. Albo i nie
szurała. I miała je spokojnie ułożone. Bez
najmniejszego drgnięcia. Tak jak miała je
spokojnie ułożone w otwartej jeszcze
sosnowej trumnie. Widziałem… Była już sina
na twarzy, kiedy leżała ze złączonymi
dłońmi oplecionymi różańcem. Ojciec też był
siny podczas trumiennego spoczynku w
przykościelnej kaplicy dwadzieścia kilka
lat wcześniej. Chciał coś jeszcze chyba
powiedzieć, bo miał otwarte usta. Wokół
nich był siny. W głębi czarny od toczących
go gnilnych procesów.
Oboje już dawno zsinieli, rozsypali się w
rozwiany wiatrem pył. W atomy. Neutrony.
Kwarki… Całą tę subatomową menażerię
wkuwającego gówna. Bo nie zbadanego do
końca. I wymykającego się wszelkim
prawidłom naukowego postrzegania.
A więc puste po nich fotele. I pusta
kanapa. Na której często kładła się moja
matka, wracając późnymi popołudniami z
pracy. Miesiąc przed śmiercią już się nie
kładła, bo nie mogła leżeć i spać z powodu
niewydolnego serca. Ale ostatecznie poszła
spać. Już tak na amen. Pewnego marcowego
przedpołudnia po kolejnej nieprzespanej
nocy. Pamiętam, że rano świeciło słońce,
mimo że takie lekko przymglone. Za to pod
wieczór rozszalała się śnieżna burza.
Zabrała ją. Tak po prostu zabrała ją wtedy
śmierć. Tak bezceremonialnie. Z okrutnym
rechotem absolutnej potęgi wszechwładzy.
Runęły wówczas wszystkie gmachy. A każdy z
nich miał w sobie mniej lub bardziej
wierną, rozpadającą się twarz mojej matki.
No cóż, zagrała kostucha na skrzypcach.
Fałszywie…
Rozglądam się. Na ścianach wiszą jakieś
zdjęcia. Krajobrazy namalowane przez
nieznanych mistrzów. I stary wiszący zegar.
Nie bijący już od dawna. Martwy,
zeskorupiały trup. Nasłuchuję… Poprzez
szumiący w uszach pisk przychodzą do mnie
przez ściany dźwięki z dawnych kreacji
przeszłego czasu. Takie pomieszane i jakoś
tak nie po kolei. I pomiędzy wychylanymi do
dna haustami alkoholu. Która to butelka?
Nie wiem. Nie pamiętam. A zresztą nie ma to
już znaczenia. Wznosząc kolejny toast do
widma w stojącym tremie, zapominam nagle,
co miałem zrobić dalej.
Opadam na fotel. Bezsilny. Nie pamiętam, co
zaplanowałem. Nie wiem. Nic nie wiem. Ale
wiem, że płoną gwiazdy albo świece
poustawiane w zakamarkach pokoju.
Poustawiane nie wiadomo przez kogo. Przeze
mnie? Ja to zrobiłem? Albo może ja, jako
nie ja? Przez takie coś nie będące mną? Nie
ważne. Płoną, to płoną. Niech ściekają
stearyną czy woskiem.
Na ścianach drgający zarys twarzy,
skrzydeł. I czegoś tam jeszcze… A więc ktoś
tu jeszcze jest. Kto? Nie odpowiada nikt.
Zatem to muszę być ja, tylko podczas
przepoczwarzania się w kolejnego
ekscentrycznego robaka.
To, co przed chwilą było jeszcze kształtem,
teraz nie ma już żadnego kształtu. Jakby
jakiś negatyw nie-ludzkiej twarzy czy
czegoś na jej podobieństwo. W każdym bądź
razie to rozmija się ze mną. Zbliża.
Oddala. To znowu przesuwa się coraz
bardziej. Odchyla, odchyla… Wygina się w
pałąk jak podczas próby wniebowzięcia… W
ekstazie. W skowycie. W spazmie agonii…
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-05-03)
https://www.youtube.com/watch?v=sSUzAXZBdVk
Komentarze (2)
Autor dzysponuje bardzo olbrzymią wyobraźnią.
Literacki bohater przenosi się z miejsc i czasie w
różnej przestrzeni. wiersz ciekawy i wymaga od
czytelnika dużej uwagi. Cieplutko pozdaiam.
te Twoje wizje nieustająco splatają się z
dramatycznymi wspomnieniami.