Czarni
Jest to drugie opowiadanie mojego autorstwa.
CZARNI
Widziałem Ich. Ten groteskowy uśmiech
zdawał się płynąć prosto z czegoś, co
mógłbym nazwać duszą. Oczywiście jeśli coś
takiego posiadają. Moment, w któym uderzyli
w grunt z olbrzymiej wysokości zdawał się
trwać wieczność, przy czym był to zaledwie
ułamek sekundy. Przez długą chwilę stali i
patrzyli tylko na mnie. Czarne postacie,
otoczone tumanami kurzu, tańczące, z dużymi
czarnymi piórami w świetle jednej ósmej
zachodzącego już słońca wyglądały tak
majestatycznie, tak przerażająco, że jedyne
co w tym momencie pomyślałem to... Nic.
Żadna myśl nie dochodziła mi do głowy i
jedyne co chciałem w tym momencie robić, to
stać i patrzeć na Nich tak jak Oni patrzyli
na mnie. Tylko bez tego uśmiechu. Dodawał
Im uroku i pomyślałem przelotnie, że mój
byłby zbyt szkaradny. Poczułem się chyba
jak Dedal patrzący na upadek swojego syna,
tylko że on nie miał takiej przyjemności
spojrzenia na jego twarz. Byli trochę jak
mgła wieczorna, na wpół niewidoczni. Słońce
już całkowicie zgasło i zobaczyłem pierwsze
gwiazdy. Długiego momentu milczenia nie
potrafiła przerwać nawet ta połówka
księżyca, która wyglądnęła nieśmiało zza
chmur, by tak jak ja napawać się Ich
widokiem. Nagle zaczęli coś szeptać między
sobą, oczywiście nadal z tym specyficznym
uśmiechem na bezbarwnych ustach i po chwili
ruszyli wolno w moim kierunku.
Niespodziewane uderzenie gorąca w moją
twarz sprawiło, że poczułem się jak małe
dziecko przytulone do ciepłego i
bezpiecznego łona matki. Czułem, że znają
moje myśli. Byli już w połowie drogi między
miejscem lądowania a mną, a każdy Ich krok
był tak bezszelestny, jakby płynęli w
powietrzu, które miało ten specyficzny
zapach jesiennej nocy. Kolejną groteskową w
Nich rzeczą była Ich postawa oraz oczy. Z
dumnie założonymi za plecy rękoma i lekko
wyciągniętą do przodu głową wyglądali jak
dumny orzeł pilnujący swoich młodych.
Zatrzymali się. Byli około metra przede
mną. W jednej chwili chciałem krzyknąć z
całych sił i rzucić się do ucieczki, ale
powstrzymały mnie Ich oczy. Mimo tego,
jakże cudownego uśmiechu wyrażały przez
szklisto białe gałki z drobnym,
blado-błękitnym zarysem tęczówki, jeszcze
piękniejszy smutek. Przemówili do mnie.
Ach, żebyście mogli usłyszeć ten głos.
Każdy z osobna brzmiał jak przecudowny
instrument, którego ręka ludzka nie
potrafiłaby stworzyć. Mimo nieznanego mi
języka dobiegającego pośród tych
niebiańskich tonów, doskonale Ich
rozumiałem. Mówili o sobie Czarni.
Opowiadali mi historię naszego oraz setek
innych światów. Mówili, że w każdym z nich
już byli i nasz jest ostatni na Ich drodze
aż do powstania Nowego Porządku. Na każdym
z tych światów znajdowali jedną osobę,
której przekazywali tę historię, tylko że
nie dla przekazania jej innym a wyłącznie
dla tej konkretnej duszy. Nigdy nie
wybierali nikogo wyjątkowego, zresztą z
mojego punktu widzenia, ale czułem, że mają
jakiś motyw wybierając. Dlaczego wybrali
właśnie mnie? Pewnie prędko, a raczej
nigdy, się nie dowiem. Rozmawiali ze mną, a
raczej prowadzili wykład jeszcze przez
bardzo długi czas bez mojej interwencji.
Kiedy skończyli ten najpiękniejszy podszedł
do mnie, położył mi rękę na ramieniu i
poprzez ten uśmiech i wzrok połpynęły Mu
niemal niewidoczne łzy, które zawisały w
powietrzu tuż przed samą ziemią i po
krótkiej chwili znikały. Jeszcze raz
poczułem to uderzenie ciepła, co wcześniej,
tym razem dużo przyjemniejsze. Złapałem Go
za tą niezwykłą, przypominającą skrzydło
rękę i poczułem jak po policzku, po
brodzie, po szyii zaczynają spływać mi
ciepłe krople łez. Był już wschód. Mniej
więcej, gdy ukazała mi się jedna ósma
słońca, odlecieli w jego kierunku. Jeszcze
tylko parę sekund było widać na jego tle
czarne postacie przypominające orły.
Obudziłem się na tylnim siedzeniu autobusu
i spojrzałem przez okno. Słońce właśnie
wschodziło i zobaczyłem idącego w moim
kierunku kontrtolera. Sięgnąłem ręką do
kieszeni po bilet i wyciągnąłem go.
Razem z dużym, czarnym piórem.
Mam nadzieję, że podobało Ci się drogi czytelniku.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.