Dykciarze i inni, cz.1/3
wspomnienie
(...) Na drugi dzień po przyjeździe
„osiedleńców”(1) pałaszowałem z apetytem
śniadanie, ciesząc się z narastającego
upału i bezchmurnego nieba. Miałem przed
sobą cały dzień na plaży i godziny
pływania! To był dodatkowy plusik ze zmiany
pracy – należny mi urlop. Ojciec, świeżo
upieczony emeryt, towarzyszył mi w porannym
posiłku. Kończyliśmy już posiłek, kiedy
wróciła mama ze sklepiku, mieszczącego się
w naszym domu. „Wróciła” to bardzo
delikatne określenie. Wpadła do mieszkania
jak gorąca kula harmatnia – to określenie
było dużo bliższe prawdy.
– No wiecie co, no wiecie… – Postawiła
torbę z zakupami na podłodze i chwytała
oddech głęboko otwartymi ustami. Nie
wyglądała na zmachaną biegiem, tylko
podekscytowaną. – No wiecie… – jeszcze raz
powtórzyła. – Wiecie co…
– No powiedz wreszcie co, Gieniu. – Ojciec
przestał jeść. Był konkretny i po
wojskowemu nie lubił niedookreślonych
monologów. – Co się stało?
– Jak to, co? No mówię przecież…
– Mamuś, na razie nic nie powiedziałaś,
oprócz: „no wiecie co” – poparłem ojca.
– Jak to? No mówię przecież, no wiecie co…
– Przerwała, klepnęła się w czoło i
zaśmiała.
To był dobry objaw. „Aha, czyli „no wiecie”
nie oznaczało nic złego” – odetchnąłem z
ulgą.
– No, byłam przecież w sklepie. Przecież
trzeba coś kupić do jedzenia, bo was,
głodomorów, nie mogę nakarmić.
Ojciec wzniósł wzrok ku niebu, ale
powstrzymał się i spokojnie
dopowiedział:
– Gieniu, wiemy, co się kupuje w
spożywczym. Ale co się stało?
– No bo popatrzcie. Stoimy sobie w kilka
spokojnie w kolejce, Domżalska pierwsza
kupuje, a tu wchodzą jakieś nowe. Wchodzą i
się pchają do przodu. Przed Domżalską! No
to im dałyśmy do wiwatu! A one wielce
zdziwione i obrażone, że jak to, że one są
panie oficerowe, że u nich tam to zawsze
tak na wsi w sklepie było, że miały
pierwszeństwo przed miejscowymi. Ale sobie
wymyśliły, że tu też tak będzie! No to
jeszcze raz dostały.
Usiadła przy stole i dokończyła, ale już z
wesołymi błyskami w oczach:
– I któraś z naszych krzyknęła: „O,
Janosiki przyjechali!” No to i Janosikami
są!
Aż się zakrztusiłem, wyobrażając sobie
scenkę, która przed chwilą rozegrała się w
sklepie. Tata też zabulgotał, jakby klucha
utkwiła mu w gardle, odchrząknął jednak i
skomentował:
– Janosiki, powiadasz? Ha, ha, dobre.
Janosiki!
Można urzędowo wiele zmienić, narzucić.
Jednak miejscowych przezwań i określeń nikt
nie zwalczy przepisem. „Janosiki
przyjechali!” – to zawołanie rozeszło się
jak błyskawica po okolicy, a potem i w
mieście. Od tej pory tubylec mógł nie
udzielić informacji, jeżeli przyjezdny
pytał o jednostkę, podając jej formalną
nazwę. Jednak zapytanie: „Gdzie są
Janosiki?” skutkowało i skutkuje do dzisiaj
otrzymaniem konkretnych wskazówek.
* * *
Następnego dnia rano rodzicielka wróciła ze
sklepu roześmiana od ucha do ucha.
– Co, znowu Janosikowe próbowały wejść bez
kolejki? – Ojciec nie czekał na mamy
relację. Mnie też wyprzedził, gdy już
chciałem zapytać o to samo.
– Nie, nie. Uff, ale jak tak dalej będzie,
to cyrk będzie ze sklepu albo kabaret! –
Usiadła na taborecie i dalej głośno
chichotała, nie mogąc opanować paroksyzmów
śmiechu. – Po co płacić bilety, jak mamy za
darmo!
– No, ale co? – Zdążyłem wejść w chwilę
przerwy w tyradzie rodzicielki.
– Słuchajcie. Stoję w kolejce, za mną
stanęło tych trzech młodych, no ci, co po
denaturat przychodzą. Szkoda ich, zdrowie
całkiem niszczą – mama przestała na chwilę
się śmiać i pokręciła głową – ale spokojni,
nie rozrabiają. No więc, ja zaczęłam
kupować to, co zwykle. Chleb, mleko,
twaróg. Jak już płaciłam, przypomniałam
sobie, że denaturat potrzebny i poprosiłam
o butelkę. No to ten pierwszy, co za mną
stał, nachylił się do mnie i szepcze: „A
przez co pani przepuszcza, jeżeli mogę
wiedzieć?”. No to przymrużyłam oko – mama
ponownie się roześmiała – i powiadam, że
wpierw przez mleko, a potem jeszcze przez
twaróg. Że to najlepsze, tak dwa razy
filtrować. A on na to: „Naprawdę? Bo my
tylko przez chlebek”. Ja na to, że mleko i
twarożek są dużo lepsze, że niech zobaczy,
jaką mam ładną cerę, a przecież żyję już
wiele dłużej od nich. A on: „Ale my głupki.
Tego nie wiedzieliśmy”. I mówi do
sklepowej, aby dała pół litra denaturatu,
mleko i ten sam twaróg, który kupiłam. No
to jak wszystkie gruchnęłyśmy w sklepie, to
mało szyby nie wypadły!
Rodzicielka zakrztusiła się od nagłego
paroksyzmu śmiechu. Ojcu i mnie też się to
udzieliło. To było nawet lepsze niż
wczorajsze!
---
1/ W miejsce poprzedniej jednostki
wojskowej, w koszarach i budynkach
mieszkalnych rozkwaterowała się nowa
jednostka i nowe rodziny zawodowych
żołnierzy. Przeniesieni zostali z
"zielonego garnizonu".
----------------------------------------
cdn.
fragment książki "Czas dorosłości" ze wspomnieniowego cyklu "Zza zasłony czasu"
Komentarze (6)
To i mnie przyjemnie, Waffelko :)
Właśnie wstawiam 2. część...
Fajnie napisane, lekko i z humorem ;) Z chęcią
przeczytam ciąg dalszy!
Pozdrawiam serdecznie :)
Jastrz, no to ładnie... :)))
PS. U nas denaturat nazywany był "dyktą" (dlatego
"dykciarze"), natomiast w małopolskiem nazywano go
"olaboga". Gdzie indziej "jagodzianka na kościach"
(chyba najbardziej rozpowszechnione).
Sturecki, oczywiście - ocena po trzech częściach.
Na wakacjach po drugiej, czy trzeciej klasie liceum
pojechałem z namiotem i plecakiem w Bieszczady. W
pewnym momencie wypalił nam się cały spirytus w
prymusie. Poszedłem więc (w mundurku harcerskim) do
sklepu po denaturat. No i usłyszałem, że jak już muszę
pić, to przynajmniej w cywilnych ciuchach, bo to jest
profanacja munduru.
Kluczowe jest zakończenie tego fragmentu - cdn. Wtedy
można będzie ocenić utwór. Na razie, intryguje.
(+)