Fragment z powieści
Fragment z powieści „Lirnyk”, tłumaczenie z ukraińskiego moje, jest guculska gwara
Wziąłem dziewczynę za rękę i delikatnie
pocałowałem nadgarstek.
Marysia wtedy zamarła jak ptak, ogrzana
ciepłem mojej dłoni. Nie cofnęła ręki, ale
wydawało się, że tylko jednym spojrzeniem
dała jasno do zrozumienia - „kontynuuj”.
Nasi przyjaciele byli już daleko, a my
staliśmy jak dwa spłoszone zwierzęta na
szczycie jednej z gór. Trzymałem jej dłoń
tak blisko... Jak się zdawało, blisko
serca, blisko ust i odczytywałem, co pan
Bóg umieścił w moim uśmiechu.
Była wtedy moja. Czułem to wszystkimi
komórkami serca. Marysiu, słyszysz?! Ty
tylko moja. Tylko góry i moja ukochana, i
cały świat - ogromne okno, przez które
widzieliśmy wszystko, co ulotne. Tylko ona
i ja. I niebo. Dopiero teraz rozumiem, że
chemia nie jest tą nauką, którą lubiłem.
Ponieważ wzywały mnie planety, przez cały
czas na moją głowę spadały miriady
gwiazd.
Ale jaki ze mnie mógłby zostać astronom?
Mołodzieki* wołali nas, ponieważ przebyli
już długą drogę. Ale to bajka*. Po ciszy,
która zapadła, zdaje się, przez całą
godzinę , Marysia zapytała się:
- Twój? Czy to Twój wiersz? Czy po
prostu to wymyśliłeś? Jakoś tak trudno mi
w to uwierzyć... Słyszysz, Sewerynie? -
mówiła wtedy bardzo szczerze. - Nie wiem
dlaczego, ale z Tobą rozumiem, że szczęście
istnieje. Zwłaszcza, gdy jesteś na
wysokości półtora tysiąca metrów nad
poziomem morza, kiedy niebo jest w pobliżu,
nawet możesz je wziąć i dotknąć palcami.
Umilkła, a ja chciałem jej słuchać raz za
razem. Moja Mariczka obudziła we mnie
jakieś dotąd dzikie i obce uczucia, jej
obraz po prostu „wziął mi się do serca”.
Do tego momentu nie wierzyłem w
przeznaczenie, nigdy nie byłem poetą, a tym
bardziej romantykiem! Chciałem wszystko
wyjaśnić za pomocą terminów, procesów
chemicznych zachodzących w organizmie. Ale
teraz... Coś się zmieniło. Pewnie
będziecie się śmiać, bo myśli o miłości
mijały mi nie tylko od pierwszego, nawet od
tysięcznego wejrzenia, aż tutaj...
"Molodzieki" - młodzi ludzie, gwara
guculska
"Ale to bajka" - ale to nic, gwara
guculska
Anna Szpilewska, "Lirnyk"
Odważyłam się pokazać wam o czym piszę po ukraińsku. Jeżeli tutaj są tlumacze i wam sie spodoba powieść, można współpracować :) https://m.youtube.com/watch?v=vyFCvLQ2brE&feature=shar e
Komentarze (26)
Jest mi super miło, bardzo jestem wdzieczna za wasze
dobre słowa. Kiedyś mialam chcec przetlumaczyc i
wydać, ale trzeba sie odważyć, szukać tłumacza i
wydawnictwo. Poza tym gwara i nie wiem czy w Polsce by
byli zainteresowani na takie tematy. Kozactwo,
miłość, legendy, zycie teraźniejsze, historia..
Przeplatane
Montibus, dziękuję
Tak, macie racje..
Jeździłam do kolezanek do Kryworivni, Verhovyny,
magiczny kraj. Tam moje serce lata
Nagrywałam gware, legendy, słuchałam ludzi,
rozmawiałam ze starymi babciami i dziadkami
.śpiewaliśmy guculskie pieśni, gralismy na
skrzypcach, bębenkach
Siedziałam w górach na połoninach
na wierchu i słuchałam ..odczuwałam, pisałam. Uczucia
kosmos. Jest jeden fragment, rzucę tutaj,
zrozumiecie:)
Pozdrawiam i dobrego dnia
Huculi to grupa etniczna Rusinów karpackich osiedlona
w dorzeczach Prutu, oraz Górnego i Dolnego Czeremoszu
zajmująca się między innymi pasterstwem i hodowlą koni
huculskich. Bardzo podoba mi się Twoja opowieść
Annyczko.
Ciekawy fragment :) Pozdrawiam
Czytałam z zaciekawieniem i podobaniem. Beztroskiego
weekendu:)
Super:) bardzo chętnie przeczytałbym calośc
Dobrze się czyta:) tekst zaciekawia
Dziekuje serdecznie)
Na posłuchanie :) https://youtu.be/yFLrzc3mT8I
wciągające to przebudzenie (miłości)
Pięknie.
Szczerze mówiąc nie znam. Dziękuję, odkrycie dla
mnie. Piekny styl, ciekawe metafory, kolorystyczność
Za dzień -dwa rzucę cześć opisową góry :)
Nie wiem, czy znasz wiersze Wojciecha Leopolity.
Cytuję jeden z nich.
Czarnohora
Dorodna mołodycia na cisawym koniu
rozsiadła się szeroko w drewnianej terłyci
i falując biodrami kłusuje po błoniu,
nie dbając o wysokie rozcięcie spidnyci.
Biust rozpiera haftami zdobioną koszule,
fajeczka dymi w zębach, białych jak u wilka,
krasy łyżnik starannie obońki otula,
zwisające po bokach – a wiezie ich kilka.
Oczekuje ją starzec o rzeźbionej twarzy –
jak z teki Skoczylasa – i gestem szerokim
zaprasza nas do chaty. Na piecu się praży
dymiąca mamałyga, a w misie szerokiej
biel bryndzy konkuruje z białością ręcznika,
co kryje deski stołu. Ochota przenika
na widok tych specjałów. A zza szkieł, pod stropem,
patrzy Pan Bóg, grożący ludzkości potopem,
i anieli i święci, dostojni, brodaci,
z odznakami godności, spośród wonnych ziółek
patrzą na nas poważnie znad drewnianych półek,
bacząc pilnie, co w izbie.
Zajadamy, zerkając przez szybki wybite
na masyw howerlański, na Kozły, na Szpyci
i dalszą naszą drogę nad Niesamowite.
Słyszymy zza gościńca jak Czeremosz szumi,
bystrzący się po głazach, wśród kląskań kijanek,
słychać krzyki mołojców, wiodących daraby,
a znad pranej bielizny podkasane baby
odpowiadają śmiechem. A w oddali
czeka klauza Szybene,
wpięta w lasów wianek.
Nastrój, jakiego żadne pióro opisać nie zdoła!
Mleko tchnie macierzanką, różnych traw zapachy
buchają aż w głąb chaty, a popod jej strzechą
kaczany kukurudzy suszą się dokoła,
złote, rdzawe, czerwone – jak buki jesienią,
gdy żądza rykowiska opanuje lasy
i atawistycznie odbije się w ludziach.
A sponad Czarnohory, z widoczną uciechą
patrzy Stwórca tych cudów, dumny z swego dzieła,
którym nas oczarował, a kiedy zawoła
wspólną prośbę złożymy, by tu trwać pozwolił,
aż hen, do końca świata. Te myśli promienne
przerywa sygnaturka, a to jej wołanie,
wzywa w drogę ku szczytom, na dalsze wspinanie.