Misja berlińska (odc. 41)
Berliński nocny pociąg pospieszny wyjechał
z Poznania do Warszawy grubo po północy. To
miała być ta ostatnia jej „duża” misja
kurierska, a druga na terenie Niemiec, do
Berlina i z powrotem. Lesia wiedziała, że
zgodnie z rozkładem będzie w Stolicy przed
siódmą rano.
Już raz w podobny sposób jechała, miesiąc
temu, na przełomie sierpnia i września.
Tyle, że wtedy była jeszcze dalej, bo aż w
Kolonii.
Teraz siedziała przy oknie, w kącie
przedziału, w którym podróżowały z nią
jeszcze trzy osoby. Jednak bardziej niż
tych troje interesował ją ktoś inny –
niewysoki mężczyzna w którymś z sąsiednich
przedziałów. Co jakiś czas, być może w
pobliżu kolejnych stacji, pojawiał się w
korytarzu jej wagonu. Stał lub siedział
tak, jakby pilnował właśnie jej, czy aby
nie zamierza wysiąść. Od pewnego czasu nie
widziała go, ale wciąż oczami szukała i
czekała na małe czerwone światełko -
odblask palonego przezeń papierosa.
Odbijało się ono gdzieś i docierało czasami
do jej oczu. Raz wyszła z przedziału,
udając się do toalety i wtedy była niemal
pewna, że go rozpoznała. Widziała tego
człowieka w kawiarni w hotelu w Berlinie,
gdzie przenocowała z piątku na sobotę.
Siedział wtedy dość niedaleko jej stolika,
a ona czytając swoją niemiecka gazetę kątem
oka widziała, jak się jej przygląda. Była
przyzwyczajona, że mężczyźni przyglądają
się jej, była przecież atrakcyjną kobietą,
urodziwą i ładnie ubraną. Jednak tamte jego
spojrzenia były jakieś inne, wzbudzały jej
niepokój. Później już go nie widziała, aż
do tego wagonu, w którym podróżowali, jak
się okazało razem, od początku trasy na
dworcu w Berlinie. Dwa razy zauważyła, jak
przechodził i rzucał okiem przez nie
zasunięte drzwi do środka jej przedziału.
Udawała, że śpi, ale miała uchylone powieki
i widziała wyraźnie, jak się jej
przyglądał.
W tamtej kawiarni spotkała się jeszcze w
piątek ze swoim łącznikiem, niedługo po
zameldowaniu się w hotelu po przyjeździe z
Warszawy. Jeszcze wtedy nic nie zauważyła.
Mężczyzna, który przejął od niej pocztę,
nie wzbudził jej podejrzeń. Odebrał
zawiniątko i odszedł, a jej się wydawało,
że nikt nie zwracał na nich uwagi w tłumie
gości. Tak miało być, przesyłka miała
jechać dalej, pewnie do Londynu, ją to już
nie musiało interesować, tak samo jak jej
zawartość. Zostawił jej na stoliku kawałek
papieru z adresem, gdzie ma odebrać
przesyłkę powrotną do Warszawy. Lesia
przeczytała, zapamiętała adres przy Boddin
Strasse i karteczkę zniszczyła. Jeszcze
tego samego popołudnia wybrała się tam,
metrem i na pieszo. Tłumy na ulicach
stolicy znienawidzonego kraju nie
nastrajały jej zbyt dobrze, tak samo jak
wszędzie obecne flagi i dekoracje z
przeklętym nazistowskim godłem. Tumult i
hałas miasta nie deprymował jej tak, jak
wszechobecny dźwięk słów szeptanych,
mówionych i krzyczanych w języku wrogów.
Długo obserwowała wejście do kamienicy,
zanim weszła do środka. Po odebraniu
przesyłki ze skrzynki na listy znów
rozejrzała się dokładnie dookoła siebie,
zanim udała się do kolejki podziemnej.
Wszystko zrobiła zgodnie z zasadami i
wydawało się jej, że była zupełnie
bezpieczna w tym obcym miejscu. Wcale nie
miała zamiaru kręcić się po ulicach miasta,
które tak ją stresowało z różnych powodów.
Poprzednim razem napatrzyła się
wystarczająco dużo i miała tego
odpychającego dla niej Berlina serdecznie
dość.
Zapłaciła za nocleg jeszcze tego samego
wieczoru, by w następnym dniu nie musieć
nawet schodzić do recepcji. Rano dała
obsłudze dziesięć marek, przez co nikt jej
nie wypraszał z jej pokoju, mogła w nim
siedzieć niemal do godziny odjazdu pociągu.
Teraz wiedziała, że niepotrzebnie zeszła na
śniadanie do tej kawiarni, tuż przed
południem. Coraz bardziej była skłonna
uznać to za swój wielki błąd. Właściwie
poszła tam przede wszystkim po to, by się
napić w miarę dobrej kawy i przejrzeć
tutejsze gazety. Dwie kupiła w hotelowym
kiosku, żeby mieć co czytać w pokoju i
później w drodze i ewentualnie zrobić
jakieś z tego notatki, zawsze do czegoś
mogące się przydać.
Zaczynała się denerwować, bo przecież miała
szansę wyjść nie zauważona i wymknąć się
jakoś do pociągu, a zwykła pokusa napicia
się kawy mogła okazać się dramatycznie
groźna dla jej bezpieczeństwa i mogła stać
się przyczyną zdekonspirowania.
W niemal pustej kawiarnianej sali było
chyba tylko sześcioro gości, więc nie było
trudno ją obserwować. Zauważyła tego
szpicla przy którymś z dalszych stolików,
jak czytał gazetę i co jakiś czas rzucał na
nią okiem. Wtedy nie zwróciło to jej uwagi
czy niepokoju, dopiero teraz, w pociągu,
była niemal pewna, że to ten sam człowiek,
a więc ten sam szpicel, który ją śledzi.
Czyżby tamten łącznik ją wsypał i podał jej
rysopis, przez co tak łatwo ją namierzyli?
A może łącznik był od początku podstawiony
i ci z Gestapo przejęli jej przesyłkę? Może
nawet ta poczta, którą wiozła teraz do
Warszawy, była fałszywa? Wtedy w hotelu nie
była w stanie niczego zauważyć, co by
doprowadziło ją do takich wniosków, ale
teraz serce biło jej coraz mocniej z
niepokoju.
Dopiero teraz, analizując to wszystko, była
zła na siebie, że nie siedziała w tym
pokoju jak mysz pod miotłą, zamiast kręcić
się po hotelu. Teraz żałowała, że tak łatwo
dała się im namierzyć i wystawić temu
natrętowi. Tu, w tym wagonie to wszystko
przestało być bezpieczne i już wiedziała,
że powinna jakoś zareagować. Ale jak?
Postanowiła coś z tym zrobić, ale już za
granicą Rzeszy z Gubernią, gdzie
spodziewała się kontroli dokumentów i
biletów. Jeszcze nie wiedziała, jak, ale
zastanawiała się cały czas.
Wysiąść na stacji? Ale gdzie iść, w środku
nocy, w obcym mieście? Przecież pójdą za
nią i od razu ją aresztują.
Jechać spokojnie aż do Warszawy? Może im
właśnie o to chodzi, żeby pójść za nią i
namierzyć jej kontakty, a potem i tak ją
aresztować, zwłaszcza „na gorącym
uczynku”.
Wyskoczyć w biegu z pędzącego pociągu? Nie,
to niemożliwe, ze względu na siebie i na
dziecko.
„Nie wolno ci narażać swojego dziecka” –
przypomniała sobie słowa szefowej.
Wyglada na to, że zlekceważyła ten zakaz,
godząc się w ogóle na ten Berlin i teraz
tego zaczynała żałować. Pokusiła los, a
teraz zwyczajnie się bała. Zaczynała się
coraz mocniej bać, że ostatnia jej podróż
kurierska okaże się najbardziej ze
wszystkich niebezpieczna i że nie zakończy
się tak szczęśliwie, jak poprzednie. Nawet
ta pierwsza misja do Berlina na początku
września nie przyniosła jej takiego stresu,
jak teraz ta druga, zbyt nerwowa.
Dotknęła brzucha, który obecnie już nieco
wystawał spoza jej zgrabnej sylwetki,
przynajmniej dla niej to było wyraźne.
„Tak to to, có re czko, tak to to, sy ne
czku, tak to to, có re czko, tak to to, sy
ne czku”. Wolno płynęły kolejne kilometry,
a droga dłużyła już się jej coraz bardziej,
proporcjonalnie do strachu, który zaczął ja
na dobre prześladować. Wyraźnie poczuła, że
jest sama w obcym, wrogim jej otoczeniu.
Kontrola na granicy Rzeszy z Gubernią
rozpoczęła się własnie teraz. Po kilku
minutach weszli do przedziału dwaj
niemieccy policjanci i kolejno ze słowami
„Ausweis, bitte” sprawdzali dokumenty tych
trzech jej współpasażerów, a na końcu jej.
Tylko przy niej zadawali aż tak wiele pytań
i gapili się to na nią, to na jej bilet i
ausweis. Miała wrażenie, że ten, co stał z
tyłu, nawet coś zapisywał.
-Pani? – zapytał jeden z policjantów i obaj
spojrzeli na nią, czekając na jej
odpowiedź:
-Anna Lisa Steiner.
-Skąd?
-Z Berlina.
-Dokąd?
-Do Warszawy.
-W jakim celu?
-Nie mam wiadomości od mojego męża, który
jest na froncie rosyjskim. Jadę gdzieś
bliżej, do Warszawy lub Krakowa, by się
czegoś dowiedzieć.
-Gdzie pani mieszka?
-W Hamburgu.
-Proszę pokazać bilet.
Wyjęła z torebki i pokazała.
-Droga pani, bilet nie jest z Hamburga,
lecz z Berlina.
-Tak, bo zatrzymałam się w Berlinie u
ciotki męża, by dowiedzieć się czegoś o
nim. Jak mówiłam, nie mam o nim wiadomości
od dłuższego czasu.
-Dziękuję bardzo, pani …
-Steiner – dopowiedziała i policjanci
wyszli z przedziału.
Lesia wyciągnęła się wygodniej w swoim
miejscu, bo zrobiło jej się niedobrze. „Oni
są w zmowie z tym człowiekiem w korytarzu.
Muszę coś zrobić, bo bardzo źle to wygląda”
– pomyślała, tym razem już mocno
przestraszona.
Pocztę z Berlina miała zaszytą w płaszczu,
tym samym, który otrzymała jeszcze od pana
Świerczyńskiego w Baborowie, a właściwie od
jego córki. Nie było tego dużo, a oprócz
torebki nie miała niczego innego, czego
byłoby jej żal, że straci. W torebce miała
swoje „aktualne” dokumenty, trochę
pieniędzy, trochę babskich i nie tylko
babskich drobiazgów, kosmetyczkę,
chusteczki. A w miejscu ukrytym poprzez
zaszyte drugie dno – jej prawdziwy ausweis
na nazwisko Leokadia Zielińska i drugi
fałszywy na Katarzynę Stasiak. Żałowała, że
nie zostawiła ich we Lwowie.
Po kilkunastu minutach byli znów w drodze i
siedząc w ciemnym przedziale udawała, że
przysypia. Było już około piątej nad ranem
i jeszcze zupełnie ciemno, jedynie gdzieś
na końcu korytarza widziała nikłe światło.
Obliczała, że wschód słońca będzie za
niecałe półtorej godziny. Tyle miała czasu
na ucieczkę, na którą coraz bardziej była
skłonna się zdecydować.
„Boże, to było prawie rok temu, gdy mnie
pierwszy raz złapali w moim domu we
Włocławku” – przypomniała sobie całą tamtą
podróż i później ich ucieczkę z transportu
do Rzeszy. „Po roku to się powtarza, tyle,
że teraz jestem sama i mam ich wszystkich
przeciwko sobie”.
Tak, teraz było jednak zupełnie inaczej .
Miała teraz w łonie swoje dziecko,
maleństwo mniejsze od malutkiego króliczka,
bezbronne i zdane tylko i wyłącznie na nią.
„Nie wolno ci narażać swojego dziecka” –
przypomniała sobie jeszcze raz.
Pociąg pędził, a ona już nie udawała, lecz
naprawdę przysypiała, choć zaraz potem się
budziła. Pozostałe trzy osoby w przedziale
wyraźnie zasnęły i słychać było zgodne ich
chrapanie na trzy głosy.
Postanowiła, że zabierze również walizkę,
choć nic w niej takiego nie było, oprócz
niewielkiej ilości odzieży i małego
prezentu dla Tadeusza. Podniosła się,
zdjęła walizkę i płaszcz z wieszaka. Ktoś
ze śpiących osób poruszył się, w ciemności
nie mogła rozeznać, czy ta osoba otworzyła
oczy czy nie. Założyła na siebie płaszcz,
szaliczek, kapelusz i założyła torebkę na
szyję. Postawiła przy nogach walizkę i
czekała, już teraz nie pozwalając sobie na
żadną drzemkę.
Po kilku minutach pociąg rzeczywiście
zaczął wyraźnie zwalniać. Przypomniała
sobie sytuację sprzed roku pod Baborowem,
kiedy kolejno wyskoczyły z jadącego wtedy
wolno pociągu – ona, Maria i Gosia.
Pamiętała, że wtedy skręciła sobie nogę,
później dziewczyny na zmianę jakiś odcinek
drogi ją niosły. Teraz nie może sobie na to
pozwolić, nikt jej nie będzie niósł.
Pociąg jeszcze bardziej wyraźnie zwalniał,
co stanowiło dla niej zachętę do podjęcia
ryzykownego kroku. Lesia podniosła się i
przecisnęła się ostrożnie do drzwi pomiędzy
nogami śpiących. Otworzyła drzwi najciszej,
jak umiała, przekroczyła próg i stojąc na
palcach zamknęła znów je powoli od strony
korytarza. Ktoś siedział na siedzisku
korytarzowym kilka przedziałów dalej, ale
najwyraźniej mocno pochylony, być może
przysnął. Pomyślała, że to jest jej
„opiekun” z kawiarni w Berlina, teraz
„opiekujący się” nią w tym pociągu. Miała
ciemny płaszcz, słabo widoczny w ciemności,
co ją bardzo cieszyło. Obejrzała się do
tyłu i zaczęła tyłem, na palcach, po cichu
cofać się do końca wagonu. Jej opiekun nie
ruszał się aż do momentu, gdy stanęła przy
drzwiach wyjściowych z wagonu. Wtedy
zauważyła jego ruch, ale nie wiedziała, co
to było. Czy może się obudził? A może jej
się tylko wydawało? Z takiej odległości
mało co widziała, było za ciemno. Niemniej
jednak nie było już czasu do stracenia.
Nacisnęła klamkę drzwi wyjściowych, od tej
strony, gdzie nie było drugiego toru, ale
te nie dały się otworzyć. Byłoby
szaleństwem próbować wyskakiwać w biegu,
nawet mocno jak obecnie spowolnionym, po
drugiej stronie, na drugi tor szlaku
kolejowego, więc nawet tam nie patrzyła.
Przeszła do następnego, chyba już
ostatniego wagonu. Zaraz na jego początku
były drzwi zewnętrzne po tej samej, prawej
stronie. Tym razem klamka puściła, drzwi
zaczęły się otwierać pod naporem jej
maksymalnie wysilonych mięśni ramion. Ten
ktoś pewnie jej szukał, nie miała czasu do
stracenia.
„Nie wolno ci narażać swojego dziecka”.
Zdjęła buty i włożyła do walizki. Teraz
pociąg miał mniej więcej stałą prędkość,
taką samą, jak wtedy rok temu pod
Baborowem. Znów miała „do dyspozycji” teren
nizinny, nie bała się, miała już jakieś
doświadczenie. Upewniła się na ile mogła,
że nie widzi żadnego słupka lub kamienia.
Otworzyła do połowy drzwi, zeszła dwa
schodki w dół i skoczyła, odrzucając w
locie walizkę. Upadając na trawę skuliła
się tak, by pęd swojego upadania zamienić
na obrót ciała. Po dwóch obrotach poderwała
się i wstała na nogi. Tym razem nic nie
poczuła, co by wskazywało na jakikolwiek
uraz. Znalazła i złapała w rękę walizkę, a
pociąg zaczął się coraz wyraźniej oddalać.
Był już dość daleko, gdy zdążyła przebiec
przez oba tory – ten do Warszawy i ten w
kierunku przeciwnym. Właśnie teraz wolno
nadjeżdżał drugi pociąg po tym drugim torze
w kierunku Kutna i Poznania. Udało się jej
zdążyć swobodnie przed nim i zaczęła biec w
kierunku ciemnego lasu – dosłownie
kilkanaście kroków. Była już wśród drzew,
gdzie założyła z powrotem buty. Już nie
widziała nawet ostatnich wagonów jej
pociągu, bo zasłaniał je ten drugi, na
bliższym torze. Jednak usłyszała ten swój,
ponieważ zaczął z piskiem hamować.
Pomyślała od razu, że być może ktoś
pociągnął za hamulec bezpieczeństwa – jeśli
tak, to pewnie jej „opiekun”. Nie słyszała
nic więcej, ponieważ zawyła syrena tego
drugiego pociągu, właśnie teraz
zaczynającego przejeżdżać dokładnie obok
niej, i wszystko zagłuszył łoskot kół
toczących się niezbyt szybko po stalowych
szynach. Swojego pociągu już nie widziała
ani nie słyszała. Ruszyła szybko przed
siebie, najpierw wśród traw i krzewów,
potem po jakiejś ścieżce. Była już daleko,
w głębokim lesie, gdy dostrzegła światło
czerwonej rakiety na ciemnym niebie. Miała
sporo dystansu przewagi nad ewentualnym
pościgiem, ale jednak nie miała czasu do
stracenia. Ten las mógł być dla niej
zbawieniem, chociaż pewnie będą jej szukać
po obu stronach torów - tam, gdzie teraz
stała, jak i po tamtej, gdzie wyskoczyła.
Dzięki temu, że tamten człowiek w korytarzu
najwyraźniej przysnął, ona miała teraz
swoją jedyną szansę – uciec i gdzieś się
zaszyć, w tym lesie lub gdzieś poza nim.
Odległy ryk pociągu powtórzył się, lecz ona
już była daleko. Po tej swojej ścieżce było
już można znacznie łatwiej i szybciej iść,
a nawet biec, chociaż w ciemnościach mogła
się potknąć, więc nie ryzykowała. Trzymała
się jednego kierunku – jak jej się wydawało
północnego, bo księżyc w pierwszej kwadrze
przeświecał poprzez niezbyt gęste chmury z
jej lewej strony, nieco z tyłu. To jej
pomogło w orientacji i po niecałych dwóch
kwadransach znalazła się na drugim skraju
lasu. Przed sobą miała odkryte pola, ledwo
widoczne w poświacie nocnego nieba.
Wszystkie dźwięki umilkły, wokół zrobiła
się cisza, nie zakłócana przez żaden szmer.
„Hej, córeczko, co mam teraz zrobić?” –
zapytała, chwilę stojąc i odpoczywając.
Jeszcze nie znała odpowiedzi. Z tym
pytaniem w sercu, otulona ciepłym
płaszczem, jeszcze niezbyt zmęczona, znów
ruszyła dalej.
I wtedy w tej nocnej ciszy usłyszała
szczekanie psa z tyłu, gdzieś daleko w
głębi lasu. Zerwała się do biegu i pobiegła
przez pole w kierunku horyzontu, gdzie w
nocnej poświacie znowu widziała jakiś inne
rzędy drzew. Biegła teraz, ile miała sił w
nogach i płucach. Pies był dla niej w tej
chwili najbardziej niebezpieczny, na pewno
potrafiłby ją wytropić. Zdawało się jej, że
już powoli zaczynało świtać, minęła już
zapewne wpół do szóstej.
Jeszcze chwila i była przy tamtych,
wcześniej zauważonych z daleka drzewach, od
razu się w nich zaszyła. Odwróciła głowę i
miała wrażenie, że na krawędzi tamtego
lasu, w odległości od niej może pięćset-
sześćset metrów widziała dwie lub trzy
ciemno-szare postaci. Padł strzał i druga
czerwona rakieta poszybowała w górę.
„Proszę, to na moją cześć!” – pomyślała,
nie przerywając ucieczki. Czuła, że może
się im wymknąć, ma w każdym razie dużą
szansę. W tym momencie usłyszała plusk
płynącej wody. Gdy podeszła bliżej brzegu,
zobaczyła ciemną wstęgę rzeki, może
dwadzieścia metrów szerokiej, może nawet
trochę więcej.
„Bzura” – pomyślała. – „Gdzieś tutaj mógł
walczyć mój tatuś. Wieczny odpoczynek racz
mu dać Panie. Tatusiu, obroń mnie,
proszę!”
Poczuła świeży zapach rzeki w powietrzu i
odetchnęła z ulgą – teraz miała szansę
uciec także przed węchem psa.
Komentarze (12)
Wojter
Dziękuję bardzo za odwiedziny, czytanie i serdecznie
pozdrawiam.
Ja tak jak Ziu-ka
Waldi
Ziu-ka
Miło mi, że podoba się moja opowieść o zwykłych,
przyzwoitych ludziach w czasach wojny.
Dziękuję bardzo za odwiedziny, miłe słowa i ciekawe
komentarze. Serdecznie pozdrawiam.
przyjemnie się czyta Twoją powieść o życiu ..
Wciągające... Serdecznie pozdrawiam.
Karl
Dziękuję za odwiedziny i
czytanie. Serdecznie pozdrawiam.
robię przerwę od połowy,
biegnę wrzucić grosik
panu OWSIAKOWI.
Pozdrawiam serdecznie
Amor
Marcepani
Angel Boy
Madame Motylek
Na razie jeszcze jest spokojnie, ale będzie się
działo, oj będzie!
Podziwiajmy odwagę Lesi, zwyczajnej młodej kobiety,
która sama o sobie mówiła, że "jest tchórzem". Myślę,
że w przyszłości okaże się jeszcze wyraźniej, że
jednak jest odważna.
Staram się, by to była opowieść przede wszystkim o
zwykłych ludziach w czasach wojny.
Dziękuję wszystkim Państwu za odwiedziny, miłe słowa i
ciekawe komentarze. Serdecznie pozdrawiam.
Czytałem z niesamowitą emocją, już czekam co będzie
dalej.
wciągający odcinek, czytałam z zapartym tchem.
Samo życie :) Pozdrawiam serdecznie +++
No to zaczęły się schody.
Nie chcę być monotematyczna, ale
ciągle mam nadzieję, że Lesia z
wszystkich opresji wyjdzie obronną ręką.
Pozdrawiam:)