Nadaremność (proza)
Pamiętam… Przechodziłem tędy w 1860 roku.
Jaki to region? Wasileostrowskij,
Kalininskij, Krasnogwardiejskij,
Puszkinskij…? Oślepia jaskrawe słońce…
Błyskają spadające krople, które skapują z
krawędzi spadzistych dachów… U stóp —
lustra kałuż — pełne błękitnego nieba… —
radosnego przedwiośnia… Otacza mnie
bulgotanie żeliwnych rynien… — chlupoczące
mlaskania podkutych, oficerskich butów… —
stukot końskich kopyt… — terkot drewnianych
kół na wyłożonym wyślizganymi kocimi łbami
Newskim Prospekcie, albo innej arterii
carskiej stolicy… Śmiechy, nawoływania… —
przekleństwa… Kute, żelazne barierki… — za
nimi wiry ciemnej, skotłowanej wody i
przesuwana powolnym rzecznym nurtem
spękana, zgrzytająca kra… Elewacje kamienic
pokrywają plamy zacieków, kreski popękanego
tynku, blaski… — cienie… Różnobarwne
witryny sklepów, kawiarń, restauracji —
zapraszają uprzejmie do przytulnych,
pachnących wnętrz, obitych miękkością
atłasowych wykończeń… — lecz rozbłyski
zamykanych-otwieranych okien — powodują
efekt stroboskopu… Zakrywam dłońmi
przezroczystą twarz, ulegając gwałtownemu
spięciu przeszywającemu mózg i drętwiejące
ciało…
Budzę się na środku chodnika, przywalony
częściowo warstwą błotnistej, śnieżnej
breji… Jak tu trafiłem? — Ale chyba
dochodzę powoli do siebie… Pierzchają
czarne, kołujące plamy… Usiłuję wstać,
oparłszy plecy o ceglany występ… Stawiam
bardzo niepewnie pierwsze kroki (nauka
chodzenia nie jest wcale taka prosta…)
Przelatujący bogowie tną powietrze
stalowymi dziobami, niczym furkoczące
skrzydłami kraczące kruki, wrony… Krew z
rozbitego nosa, wybitych zębów zabarwia
strużkami długą, pokrytą zaschniętą białą
pianą brodę … Stoję pod ścianą, zgięty jak
znak zapytania, przemoknięty, głodny…
Jakieś schizofreniczne, drwiące, całkowicie
niezrozumiałe, stłumione głosy — przenikają
poszczególne warstwy tajemniczych głębin…
„Odpowiedz mi, proszę — gdzie jesteś,
Jewgienijo? Kocham cię, słyszysz? Wiem, że
wodzisz za mną źrenicami pełnymi gwiazd”…
Nawołuję… — błagam w tęskniącym amoku… —
nadaremnie… Nasłuchuję… — tylko piskliwy
szmer kosmicznej pustki… Wchłonął mnie —
bez możliwości powrotu — ogromny wir
szalejącego czasu… Pościerane kostki dłoni,
są efektem beznadziejnej walki z demonami
swojej własnej niemocy… Ciepły wiatr owiewa
wilgotne, długie włosy, przylepione
poskręcanymi kosmykami do pokrytego
kroplami zimnego potu czoła… Zmierzam do
szaleństwa, ostatecznej przegranej… —
ostatecznego unicestwienia…
Idę przed siebie, szukając pradawnej
przeszłości, która dziwnie zawładnęła moim
chorym umysłem… Podążam ulicami lśniącego,
ociekającego miasta… Stary dozorca w
połatanej fufajce, przerwawszy na chwilę
odgarnianie szuflą resztek brudnego śniegu…
— przygląda mi się badawczo… Wszystko coraz
bardziej płonie czerwienią zachodzącego
słońca… Brama, mur… — drewniany, wilgotny
płot… — nagie gałęzie drzew… Pomnik
wielkiego bohatera na koniu (Piotra
Wielkiego? Mikołaja I-go?), kopuły Soboru
św. Włodzimierza, św. Trójcy? Bryła Dworca
Warszawskiego?… Suną dostojnie po szerokim
placu damy w szerokich, jasnych kapeluszach
i długich sukniach, trzymając nad głowami
otwarte, przeciwsłoneczne parasolki… —
panowie w amarantowych frakach i wysokich,
czarnych cylindrach… Nieopodal — obrzucają
siebie mokrymi śnieżkami rozbawione,
piskliwe dzieci… Upadam… Czuję, że ktoś
szarpie poły dziurawego płaszcza, wyrywa
guziki… Krzyczy…
(Włodzimierz Zastawniak, 2021-07-03)
https://www.youtube.com/watch?v=0qhMgk-wX6Q
Komentarze (3)
dziękuje - "wolnyduch" i "promienSlonca"...
Obrazowa, bdb proza, na ogół nie czytam z braku czasu
i z dbałości o wzrok, gdy są tak długie teksty, ale
czasami jest inaczej, Dobrego dnia życzę, pozdrawiam.
Wspaniale piszesz!
Pozdrawiam Arsis.;)