Niedługo skończy się ich...
Wspomnienia Marii, nowy fragment
[poprzedni odcinek 61 był opublikowany
tutaj:
http://wiersze.kobieta.pl/wiersze/burze-mod
litwy-odc-61-485426]
Muszę przyznać, że od czasu ostatniego
spotkania z Władkiem w Górzyńcu, krótkiego
i dla mnie przykrego, bo zakończonego
rozstaniem z moimi nadziejami i po tym, jak
dowiedziałam się, co mi grozi, bardzo za
nim tęskniłam. Zwłaszcza, że miałam swoje
tutaj w Przedczu rozterki, chociaż dni
mijały znowu, jak gdyby nic się nie
zmieniało wokół nas. Jakby jesień, która
jak zawsze nadeszła i zaczęła najpierw
malować swoimi kolorami liście, a potem
zrzucać je na ziemię, uśpiła nas i nasze
obawy o zbliżające się dramaty i
rozstrzygnięcia wojenne. A pierwszy
kożuszek śniegu, który szczelnie zasłonił
na początku listopada wszystkie brudy tej
ziemi, przyniósł jakby takie ukojenie dla
oczu, duszy i skołatanego serca.
Władek w tym czasie pisał do mnie jak
zawsze czułe listy, gdzie nazywał mnie
"swoją kochaną" Marysią lub Marychną,
zapewniał, że tęskni i że bedzie dla mnie
wkrótce dobrym mężem. Niestety, całą
słodycz tych słów zasłoniła ciężka choroba
jego mamy.
"Z Mamą jest coraz gorzej, nie może jeść,
bardzo schudła - napisał ostatnio. -Tata
się bardzo martwi, stał się taki osowiały i
bezradny. Nie mamy wiadomości od Józia,
także nie przychodzą listy od Władki i
Piotrka, którzy są na robotach w Reichu, w
jakichś tamtejszych fabrykach. Jedynie Edek
ostatnio pisał gdzieś spod francuskiej
granicy, o sobie i o Jasi, która jest
niedaleko niego. Oboje pracują na wsi w
jakichś gospodarkach, przez co nie mają tam
tak źle, przynajmniej mają co jeść".
To było niesłychanie przykre dla nich, dla
Wasiutów, taki los ich dzieci. Spośród
dziesięciorga, które urodziła pani
Apolonia, jedno zmarło w dzieciństwie.
Najstarsi spośród pozostałej dziewiątki -
Zuzia i Franek - mieli już przed wojną
swoje oddzielne domy i gospodarki, gdzieś
niedaleko, w Falszewie i Jarantowicach.
Nigdy tam nie byłam, czasem Władek mi o
nich opowiadał. Początkowo Niemcy ich
wysiedlili, jak wielu innych, jak rodzinę
mojej kochanej przyjaciółki Gosi z Samszyc.
Wkrótce jednak Zuzia ze swoim mężem mogła
wrócić do tego swojego biedniutkiego
domostwa, bo żadna niemiecka rodzina nie
chciała zamieszkać w ich malutkim glinianym
domku pokrytym strzechą. Przynajmniej taka
niespodziewana korzyść była z ich biedy, że
Niemcy zostawili ich i ich lepiankę w
spokoju, a Zuzia od początku wojny zdążyła
już urodzić swoje drugie dziecko.
Najstarszy z rodzeństwa, Franek, musiał
wyjechać z żoną i dwójką dzieci do
Generalnej Guberni i rzadko kiedy
przychodziła od nich jakaś śladowa
wiadomość. Mieszkali podobno gdzieś pod
Rzeszowem i jakoś sobie radzili. Do ich
starszych dwóch chłopaków dołączyła
trzecia, tam już urodzona córka.
Regina, druga w kolejności córka Apolonii,
jak wiadomo stawała się panią na
gospodarstwie w Turzyńcu, póki co jeszcze
wspólnie z moją mamą, tak samo jak mój brat
Józek współrządził z naszym tatą.
Oczywiście w tych strasznych czasach
okupacji to wszystko było na niby, bo tak
naprawdę rządzili tym wszystkim Niemcy,
poprzez komisarza siedzącego na plebanii w
Skalińcu.
Władka i Jasia, Piotrek i Edek, następne
wiekiem dzieci, już prawie cztery lata byli
na tych przymusowych robotach w Reichu i
nic nie wskazywało na to, że mogą wkrótce
wrócić. Dwaj najmłodsi chłopcy jak dotąd
byli przy swoich rodzicach, ale ostatnio
Józka zabrali gdzieś do kopania okopów i
tylko mój Władek został w Skalińcu. Tak
więc spośród licznego swojego potomstwa
schorowana pani Apolonia i opiekujący się
nią jej mąż Walenty mogli liczyć w tych
ciężkich czasach tylko na mojego Władka.
"Kochany Władku - odpisałam mu w ostatnim
dniu października 1944 roku - całym sercem
jestem z Tobą, z Twoimi Rodzicami, Twoimi
braćmi i siostrami. Niech Wam wszystkim Pan
Bóg błogosławi, a Mamie niech przywróci
zdrowie".
A u nas w Przedczu pan Liedte jeszcze na
początku tego roku otrzymał rangę jakiegoś
sędziego rejonowego i chodził w swoim
nowym, żółtym mundurze i z pistoletem
przytroczonym do skórzanego pasa. Hieronim
i inni chłopcy z jego paczki mówili, że ma
teraz jakąś bardzo wysoką rangę, co pozwala
mu nawet bez wyroku sądowego zastrzelić
jakiegoś Niemca, nie mówiąc o Polakach,
którzy są przecież uznawani za „podludzi”.
Nie mogłam sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł
zastrzelić, ot tak sobie, Polaka, Żyda czy
Niemca, ale niestety w tych okrutnych
czasach to stało się tak najzwyklejszą
czynnością, że przynajmniej Niemcy nie
nazywali wtedy swoich rodaków mordercami, a
co najwyżej bohaterami narodowymi.
-W tej paskudnej „konkurencji” zabijania i
mordowania zwłaszcza niewinnych ludzi te sk
…syny przebiły już wszystkich na świecie –
mówił ze złością Hieronim. –Nie mają sobie
w tym równych i nawet tak skądinąd
przyzwoity Niemiec jak Henryk Liedte może
cię zabić w biały dzień i poza wpisaniem
tego do raportu jego przełożeni nic od
niego nie będą chcieli. Całe szczęście, że
on jeszcze do końca nie nasiąkł tą ich
zasraną rasistowską filozofią i jak na
razie nikogo jeszcze nie zabił, chociaż
pewnie już niejednego przestraszył.
To mi się zgadzało – mój pracodawca miał
teoretycznie wielką władzę tutaj w tym
naszym miasteczku i w okolicach z nadania
tej ich hitlerowskiej partii, ale jeszcze
nigdy z tego nie skorzystał w taki sposób,
by to dla niego przyniosło ujmę czy hańbę.
Czy w stosunku do mnie, gdy będą uciekać
stąd na zachód, rzeczywiście będzie chciał
skorzystać i mnie zmusić, bym z nimi
jechała? Tak, to było bardzo prawdopodobne.
Zaczęłam się bać o swoją skórę, dlatego
chciałam zwrócić się o pomoc najpierw do
Hieronima.
Jego siostra Irenka, tutaj moja naprawdę
dobra przyjaciółka, powiedziała mi kiedyś w
największym sekrecie, że Hieronim wstąpił
do Armii Krajowej i złożył nawet już
przysięgę. Razem z nim było tutaj w ich
oddziale jeszcze trzech czy czterech
chłopaków z Przedcza, wszystko oczywiście w
jak największej konspiracji. Już niejednego
członka takiej organizacji podziemnej na
terenie Warthelandu, AK-owca, członka
tajnego harcerstwa czy innego konspiratora,
dosięgła ciężka łapa zbrodniczej
hitlerowskiej policji lub wojska, więc
każdy błąd czy wygadanie się mogło być
traktowane niemal jak zdrada.
Dotąd ani słowem nie wydałam się przed
Hieronimem, że wiem cokolwiek o tym, ale
tym razem postanowiłam zaryzykować. Pewnego
dnia w kilka tygodni po powrocie z
Górzyńca, na początku listopada wyszłam z
dwójką moich małych podopiecznych na spacer
po okolicznych uliczkach. W powietrzu było
cicho i spokojnie, natomiast na ulicach i
chodnikach pełno było jeszcze wody w
kałużach po kilku ostatnich dość
deszczowych dniach, po których nastał
pierwszy śnieg, który już także zaczął
topnieć i znikać z pól, dachów i ulic.
Tamten dzień był dość pogodny, ale jakiś
taki przygaszony, jakby słońce postanowiło
nikomu nie przeszkadzać w ich codziennych
zmartwieniach i przemyśleniach. Dyskretnie
schowane za woalem niezbyt gęstych chmur
mówiło wyraźnie, że jest, ale czeka na to,
że ludzie zapomną o tych swoich troskach i
nieszczęściach.
Na wózku były dwa miejsca, w jednym spała
mała Inga, na drugim wygodnie sobie
siedział wyjątkowo dziś spokojny Ernścik.
Nawet go próbowałam postawić na ziemi, żeby
raczej chodził ze mną za rączkę i trochę
dał się rozruszać, ale on szybko się
zniechęcił i poprosił o ponowne posadzenie
w wózeczku. No to tak zrobiłam i odtąd
szliśmy sobie spokojnie i po cichu, a
grzeczny chłopczyk tylko rozglądał się
ciekawie dookoła.
Wszyscy mnie już tutaj znali w Przedczu,
choć niektórzy nie wiedzieli, kim dokładnie
jestem - zwyczajną służącą czy też
opiekunką do dzieci, Polką a może Niemką.
Niektórzy panowie, których nawet nie
znałam, kłaniali mi się po drodze, nawet
będąc po drugiej stronie ulicy. Może
dlatego, że tak wypadało – ukłonić się
kobiecie, a może z powodu mojego jakiegoś
związania się z rodziną Liedte. Nie zawsze
o tym myślałam, ale tym razem tego rodzaju
refleksje mnie nawiedziły, gdy tak
spacerowałam i jednocześnie zastanawiałem
się, co i jak mogę zdziałać, by się ustrzec
przed najgorszym dla mnie rozwiązaniem, gdy
rzeczywiście przyjdzie pora ucieczki stąd
„moich” Niemców. Nie musiałam się
specjalnie męczyć z szukaniem jakichś
sposobów, by się spotkać z Hieronimem,
wystarczyło, że skierowałam się w kierunku
ich rodzinnego domu. Właściwie nie ich, ale
tego, w którym aktualnie mieszkali po ich
wysiedleniu z tego "ich" przed wojną
własnego. Jak przechodziłam chodnikiem po
tej samej stronie ulicy dokładnie przed tym
domem, otworzyło się okno na piętrze i
wyjrzała przez nie Irenka. Jak zawsze
uśmiechnięta, tym razem uczesana w taki
sposób, że część włosów miała spiętych, a
część swobodnie rozpuszczonych. Jak zawsze
starannie ubrana, tym razem miała na sobie
sukienkę w kolorze ciemno-zielonym, a na
ramionach i plecach swobodnie zarzucony
jasny sweterek, żeby nie zmarznąć w tym
chłodnym dniu.
-Dzień dobry, Mario! Wpadniesz do mnie na
chwilę? – zapytała. –Hirek jest także, ze
swoim kolegą Arturem.
Oczywiście, że chętnie bym wpadła, aby
porozmawiać o czymś, co mnie interesowało,
ale przecież nie mogłam z dwójką dzieci
gramolić się do niej na górę, na dodatek do
polskiej rodziny. Jakby się Liedte o tym
dowiedział, to chyba by doznał szoku.
Musiałam jakoś inaczej to rozegrać.
-Ślicznie wyglądasz, Irenka –
odpowiedziałam na razie i dodałam jakby
żartem: - To dla tego Artura tak się
wystroiłaś i wyczesałaś?
Irena wcale nie wzięła mi za złe tego
żartu, lecz roześmiała się i jednocześnie
przyłożyła palec do ust.
-Oni tutaj za mną stoją i gadają, więc nie
mów tak głośno takich rzeczy, bo który
usłyszy – odparła. –To jak? przyjdziesz?
-Nie, nie mogę, bo mój Ernst jest już
zmęczony i zaraz zacznie marudzić –
odpowiedziałam, wykręcając się pierwszym z
brzegu pretekstem. –Może lepiej ty
zejdziesz, to sobie porozmawiamy.
-Dobrze, już schodzę – Irena wycofała głowę
i zamknęła okno.
Musiałam trochę poczekać, nie od razu
przyszła do mnie. Na dodatek zjawiła się w
towarzystwie swgo braciszka oraz tego jego
kolegi, Artura. Nigdy nie spodziewałabym
się tego, co potem nastąpiło.
-Poznajcie się - powiedziała Irena,
wskazując wysokiego, dziarsko wyglądającego
młodego mężczyznę. Miał niebieskie oczy i
szerokie czoło, po którym przewalały się
dosłownie masy splatanych, pofalowanych
jasnych włosów.
-Jestem Artur - powiedział, zdejmując szary
kapelusz i kłaniając się z galanterią.
-Jestem Maria - odpowiedziałam niemal
przestraszona, bo po prostu spodziewałam
się tylko Ireny, a tutaj taka
niespodzianka, że zeszło wraz z nią dwóch
panów, a jednego z nich widziałam po raz
pierwszy na własne oczy. Odważnie podałam
mu rękę, którą elegancki blondyn uścisnął i
ucałował, co jeszcze bardziej mnie
speszyło.
-To są pani dzieci? - zapytał, wskazując na
moich podopiecznych i nie wypuszczając
mojej ręki ze swojej.
Nonsens tego pytania rozbawił nieco
pozostałych uczestników naszego spotkania,
którzy znali moją sytuację życiową, ale
moja odpowiedź okazała się dla nich jeszcze
bardziej zabawna:
-Tak, oczywiście. To dwójka moich dzieci, a
jeszcze trzecie, najmłodsze, zostało w
domu.
Hironim i Irena wybuchnęli śmiechem, czego
Artur jak gdyby nie zrozumiał.
-Posiadanie dzieci w dzisiejszych czasach
to niemal bohaterstwo - dodał Hirek,
powstrzymując swoje rozbawienie. -Nie
wiadomo, czy można je będzie wychować po
polsku, czy też po niemiecku.
-Te dzieci akurat są wychowywane po
niemiecku przez osobę wychowaną wcześniej
po polsku - dodała Irena, patrząc wymownie
na mnie.
-Nie mamy wolności, żeby żyć po swojemu, a
jeszcze mniej, żeby wychowywać cudze dzieci
po swojemu - odparłam, mając świadomość
tego, że w głębi duszy byłam rozdarta
jeszcze bardziej, niż się im, moim
przyjaciołom z Przedcza, wydawało. Bycie
"służącą" w niemieckiej rodzinie w tych
strasznych czasach zbrodni i pogardy było
czasami też nie do zniesienia, choć z
pozoru mogło wydawać się takie
bezproblemowe i nieuciążliwe.
-Czyli to jednak są małe Niemiaszki, a nie
pani dzieci ! - zawołał mój nowy znajomy,
Artur, domyślając się zapewne, w jakiej
roli naprawdę występuję.
-Jak najbardziej nie ja urodziłam te
dzieci, ale muszę się nimi opiekować.
Zamiast tego mogłabym jadać brukiew w
jakimś niemieckim miasteczku albo wiosce,
pracując przy produkcji pocisków armatnich
albo u jakiegoś bauera na jego gospodarce.
Być może po tych kilku minionych latach już
by mnie w ogóle nie było na tym świecie.
Musiałam być nieco wzburzona tymi swoimi
słowami, bo Irena objęła mnie i pocałowała,
chcąc pocieszyć.
-Wszyscy w jakiś sposób musimy pracować dla
Niemców, przynajmniej na razie - wyjaśniła.
- Mamy tylko to szczęście, że nas stąd
jeszcze nie wywieźli do swojego Reichu, że
możemy tu być blisko naszych rodzin.
-Nie wszyscy mają kogoś ze swojej rodziny -
dodał Hirek. -Są tacy, i takich jest bardzo
dużo, co mają tylko groby swoich bliskich,
często nawet nie wiedząc, gdzie one są.
-Nie martwcie się, już niedługo się to
skończy - powiedział półgłosem Artur. -Już
Szkopy zaczynają się pakować do wyjazdu
stąd, już niedługo skończy się ich tutaj
panowanie.
-Oby nas wcześniej przed swoim wyjazdem nie
wykończyli - dodał Hirek.
-Od tego tutaj jesteśmy, żeby się nie dać
wykończyć - chciał jakoś zakończyć sprawę
Artur. -Widać po tym, jak wykończyli
Warszawę, że nie będą dla nas w żadnym
stopniu łagodniejsi, jak ich wkrótce Ruscy
stąd pogonią. Na Święta już ich tu nie
będzie, najdalej w styczniu po Nowym
Roku.
-Ale za to będziemy mieli jeszcze nowszych
panów i władców, którzy po nowemu będą nam
urządzać życie - dodała Irenka. -Ruscy
także zabiorą się chętnie do wykańczania
nas, Polaków, żeby zrobić miejsce dla ich
nowej, stalinowskiej republiki
radzieckiej.
[serdeczne podziękowanie za czytanie]
Komentarze (16)
Promień Słońca
Pięknie dziękuję za tak miłe słowa, za odwiedziny i
czytanie. Serdecznie
pozdrawiam.
Wspaniale piszesz Januszu K. z przyjemnoscia czytam
Twoja proze.
Pozdrawiam.:)
Xenia
Sławomir
Waldi
Fatamorgana
"To były straszne czasy, nie chciałabym, aby kiedyś
się
powtórzyły"
Moja opowieść zbliża się do czasów powojennych, które
były także okrutne w Polsce. Piszę te słowa po
obejrzeniu w Teatrze TV niesamowitego spektaklu p.t.
"Golgota wrocławska". Pokazany został epizod z naszej,
niestety naszej, powojennej historii.
Dziękuję Państwu za odwiedziny, czytanie i serdecznie
pozdrawiam.
Z przyjemnością przeczytałam. Lubię takie opowieści o
pokoleniu moich dziadków i dzieciństwie rodziców. To
były straszne czasy, nie chciałabym, aby kiedyś się
powtórzyły.
Piękna proza, choć czuć w niej poetycką duszę :)
Pozdrawiam :)
dziękuję za wskazanie i nareszcie się doczekałem
dalszego ciągu ... długo każesz czekać ... a wmawiali
nam ... że ruscy to bracia ... no cóż to już historia
... o której powinniśmy pokolenia uczyć ... a nie ją
zamazywać ... w przeciwnym razie historia się może
powtórzyć ... bo minister Macierewicz ma kilka
samolotów i parę sprawnych czołgów mówi damy radę i
zwyciężymy ciekawe gdzie on wypatruje swoich wrogów..
a może by tak on przestał p.....? a w razie co stanął
z rządem na pierwszej linii ...
Witam. :)
Jesion musiał być pod wielkim wrażeniem tej powieści,
bo pomimo swojej małomówności napisał, że czyta. U
mnie zostawił jedynie uśmiech.
Okropne podczas wojny jest, że ci, co ją przegrali,
musieli pracować dla najeźdźców. W przypadku
hitlerowców i Polaków możnaby porównać tą sytuację do
kopania własnego grobu. To dla mnie jest przerażające.
Pozdrawiam serdecznie
Zawsze czytam z zaciekawieniem od deski do deski-
piękna proza. Pozdrawiam serdecznie z uśmiechem.
Jesion
Dziękuję za odwiedziny, czytanie i serdecznie
pozdrawiam.
Czytam...(:
Halina
Cieszę się, że Ci się podoba. Dziękuję za odwiedziny,
czytanie i miłe słowa komentarza. Serdecznie
pozdrawiam.
Super piszesz...z jednej niewoli w drugą...wojna
jeszcze trwała, a juź było wiadomo, co w głowach
ruskich piszczy...pozdrawiam
Super piszesz...z jednej niewoli w drugą...wojna
jeszcze trwała, a juź było wiadomo, co w głowach
ruskich piszczy...pozdrawiam
Amor
Anna
MaW-i
Staram się opisać bolesną historię z punktu widzenia
ludzi, którzy nie zostali bohaterami działań wojennych
czy konspiracji (tzw. "zwykli ludzie"). W innych
wątkach mojej powieści są też i ci bardziej
zaangażowani w walkę (Lesia, Tadeusz), ale i oni nie
są pozbawieni wad i błędów. Jeśli się Państwu podobają
te opowieści, to postaram się kontynuować.
Bardzo dziękuje za odwiedziny, komentarze i serdecznie
pozdrawiam.
Przeczytałem od deski do deski i jestem pod dużym
wrażeniem. Dojrzała proza i zawsze żywy, oby, temat.
pzdr
wpadliśmy z deszczu pod rynnę, jak się to mówi.
Ciekawie opisujesz dzieje Polskiej rodziny w czasie
wojny. Zaczytywałam się w poprzednich odcinkach Twojej
książki.