Niemy film
Samo zło…to,
co nie tylko jak przestrzeń,
kiedy w przestrzenie
unosi
i patrzy z niechcianą ochotą
wołając, obłoki zestrzel!
Odmówić? Nie
wypada!
Bo jakże, kiedy prosi
byś blaskom – cienie ran zadał.
Samo zło…to,
co wiatr wplata włosom,
kiedy kwieciem wyrasta
wiosna – prężna jak posąg
i czar nieznanego miasta.
Sam…o
tyle – jeszcze dni cichych,
wezbranych fontann i skwerów,
w których mój diabeł lichy
(choć nie ubrany u Prady)
nie szuka w bezsensie celu,
bo wie, że nie da rady.
Ile czasu w nurt rzeki
rzucę wskazówką zegara,
póki świat inny, daleki
nie dojrzy człowieka w czarach?
Bo jestem tylko wspomnieniem,
cieniem, co słońce popycha –
mnie nie podlejesz westchnieniem
jak kwiata, który usycha.
Ja nawet nie mam imienia, ja nie znam
szczęśliwych faktów,
w zagłówkach marzeń się topię, gdy brzegi
zalewa powódź.
Nie starczy na ciepły domek, na auto,
kolekcje jachtów,
a bukiet gdy wręczam polny – sam serce
wrzucam do rowu.
Nam nie potrzeba niczego, bo mnie jest we
dwoje:
ja i ten drugi, którego nie pozna wyklęte
oko –
dzieciństwo to trauma tylko, upadek w
paranoję –
drewnianą szablą walczy głupi, uparty
młokos.
Same przez siebie
nie znikną lęki,
nie zatrą wspomnień marzenia.
Znów drogę przebiegł
kot – palców ręki –
miauczący od niechcenia.
Tak w nie zamienia, sens kiedy bezsens
w świetle ciemności mur głową kruszy –
mówisz, że znasz mnie? Więc jaki jestem,
kiedy nie patrzę oczyma duszy?
Dwóch światów – mało –
ważniejszy pacierz
i sen, co nigdy nie śni na jawie.
Charonie! – wołam –
oddam Ci papier,
tylko w otchłanie ciszy mnie zawieź.
Których miłości żal nie zapłonie,
których to ludzi serca zdrętwieją
w sznurach trzymając skostniałe dłonie –
na szubienicy zwanej nadzieją?
Choćbym się podniósł i tak upadnie
ciało bez duszy, co życie trawi,
nawet gdy słodycz zmieszana na dnie
herbatę zmienia w napój z żurawin.
Bo czas, gdy nie czas
zatraca w pełni
krew – w ostrze miecza,
lipiec – w październik.
Serce już dawno odłogiem leży
w kamień grobowej płyty – niewinne,
nawet gdy wiosna mrozi i śnieży –
zapłacze oko nad śmierci hymnem.
Niech się wyrzeknie oko spojrzenia,
tak jak się ucho słuchu wyrzekło,
bo czas gdy żyzna, wilgotna ziemia
mrokiem pochłonie to moje piekło.
Nas (wciąż nas dwoje: ja i tan drugi,
którego nikt już nie pozna) – jaśniej
ludzie ubrali na swoje sługi,
kończąc w zachwycie życie – jak baśnie.
Nas tak do końca nie jestem pewien,
(czy ja to on, czy – lub vice versa),
kiedy zajęło ogniem zarzewie
zdjęcia na marzeń cichych awersach.
Za spokój duszy wierne modlitwy,
za podróż światła w krainie cieni,
za to, że ostrze błyszczącej brzytwy
życie w niepamięć może zamienić.
Zamknięty płonie umysłu teatr
słów, które szeptem w ciszy półmroku –
wyrosną kwiatem niczym mamea –
żywicą bluszczu oplotą pokój.
W nadmiarze skromność, co pulsu szuka,
cóż jestem winien, że nie wyczułem?
Uśmiech – od złota cenniejszy dukat –
a od dukata – skromny piruet.
A samo złoto, co płomień wznieci –
zagaś je, zaduś – jad krwi w manierce –
bo nie to skarbem w podziemiach świeci –
tylko najskrytsze, oddane serce.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.