z nocy 22 na 23 lutego 2005 r.
Dokonywano na mnie cudu. Kolejna dawka
chemii
upośledzała coraz bardziej strukturę krwi,
próbując
uciec cierpieniu korytarzem nosa.
Splątana
tysiącem winylowych rurek szukałam kawałka
ludzkiej skóry. Bezskutecznie. Pomalowane
zielenią
ściany wydawały się natrętne nie dając
oczom
wytchnienia. Gasiłam światło. Ciemność
dokonywała
sama wyboru. Nie musiałam zamykać powiek.
Ból.
To on trzymał je na straży, zastraszone
widokiem
ostatnich drgawek. Już jako nie ja
przywoływałam
konwulsje, chcąc pozbyć się cichych
pielgrzymek
dotykających mojego ciała. Garść włosów.
Tylko tyle
mogłam ofiarować w zamian za
uzdrowienie.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.