Pole pszenicy
Wieczorami latem słychać świerszcze
O umilkły!
Czemu ja tak nie potrafię?
Cisza koniec i już
Usnąć jak dziecko
Moje oczy jednak wciąż otwarte
Obserwują: jeszcze przed niepokojem
duszy
Był wyżej mój księżyc
Teraz już oddycha regularniej
Zniżył się dostojnie ze swą dumą
Po królewsku usiadł
Na dachu sąsiadów
Patrzy mi w oczy wyzywająco
Drapieżnie
Żeby mu się kłaniać- tak pogrywa
Póki ma na to siły
Póty mu ich nie odbieram
Wtedy one w moich żyłach płyną
Kiełkują w źrenicach
iskrzą
I wzrastają
Bo kochają
Nie mogę się poddać
Ucieczka z tym ogromem światła
- nieudana próba
Bo ludzie stoją mi na drodze jakby
przypadkiem
Które nie istnieją przecież
Mój księżyc codzienny
Nie zawsze przychodzi
Czasami nie chce mu się aż tu
Mówi, że za daleko zmęczony
Kiepska przykrywka
Zapomina się
Z kogo ja biorę przykład?
Z widzenia kłosów pszenicy
Co wpijają się w czarność włosów?
I niczym żmije syczą
Boję się
Wcale nie śmierci na polu nocą
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.