polna milosc
Dla bosonogiej...
Kiedym wzrastal tam na lace,
maly kielek w polnym kwiecie,
czulem wtedy sie samotny,
na tym wielkim Bozym swiecie.
Az do chwili dnia jednego,
kiedy budzi sie switanie,
wtedy maly kwiatek obok,
zaczal spiewem powitanie.
Wital ptaszki i niebiosa,
reszte kwiatow i motyle,
ktore chetnie sie nurzaly,
w jego cudnym zoltym pyle.
I na koncu spojrzal na mnie,
tak spod oczka-bardzo skromnie,
alem wtedy juz to poczul,
ze to szczescie idzie do mnie.
I tak roslim obok siebie,
cale dni wtuleni w siebie,
a jam sluchal pieknych piesni,
czujac sie jakoby w niebie.
Lecz niestety za dni pare,
nasze szczescie sie skonczylo,
bowiem przyszli ludzie po nia,
i zabrali moja mila.
Mnie zas oraz polne kwiecie,
scieto wszystkich i zebrano,
by nas dnia tez nastepnego,
zlozyc tam gdzie bylo siano.
Ja zas wzieto w dzbanek wody,
oraz inne piekne kwiaty,
ktore zebral ktos na lacy,
by nie poszly tylko w straty.
I wieczorem przy muzyce,
kiedy ogien rozpalano,
ktos mnie porwal na spalenie,
bowiem po to bylo siano.
I tak w drodze, zem uslyszal,
spiew uroczy z dzbanka tego,
mojej milej o milosci,
lecz nie dla mnie-dla innego...
i dla wszystkich zakochanych
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.