Powroty
Był sobie raz Czarnoksiężnik. Tyle, że to
nie ten raz. Tym razem Czarnoksiężnik jest
włóczęgą. Dodajmy, że z wyboru. Skąd te
"razy"? REINKARNACJA. Mówi wam to coś? A
więc był sobie raz włóczęga...
Miał na imię Zygmunt i jakieś 20 kilometrów
w nogach. Tamto miasteczko i miejscowy
supermarket były spalone. Już nikt mu nie
wierzył i nikt niczego nie dawał. Po ośmiu
godzinach klęczenia na wytartej poduszce
pudełko po margarynie pozostawało puste. -
By ich wszystkich szlag trafił. Wyjeżdża to
z czubatymi koszykami, pakuje towar do
nowiuśkich Merców, a głodnemu na bułkę
żałuje! - wykrzykiwał oburzony w stronę nic
sobie z niego nierobiących ludzi. Musiało w
nim zostać coś z poprzedniego wcielenia, bo
co rusz próbował rzucać czary, klątwy.
Chciał mieć wszystko?, cokolwiek? na
pstryknięcie palca, ale nie było w nim
dawnej mocy i kot pozostawał kotem miast
przeobrazić się w pieczonego prosiaka, a
pokopywany kapsel, mimo próśb i gróźb, nie
zamieniał się w beczkę piwa. Spał po
stogach i stodołach. Zimą po dworcach i
klatkach schodowych. Śpiewały mu ptaki.
Przygrywały kościelne organy. Nie mógł
narzekać. Ale z tyłu głowy kołatała myśl,
że gdzieś tam istnieje lepszy świat. Świat,
którego nie mógł pamiętać. Wydawało mu się,
że w snach odnajduje właściwy ślad, ale
trop urywał się wraz z otwarciem oczu.
Znowu miał żonę i trzy córki. Wtedy. Teraz
zostawił je gdzieś z tyłu i nie odwracał
się za siebie. W obawie, że biegną za nim,
wyciągają ręce. Krzyczą żeby został. Nie
umiał tak żyć. Był autsajderem,
przekonanym, że wieczność opiera się
wyłącznie na kolejnych wcieleniach. Pewnego
dnia pod jedną z plugawych knajp spotkał
marynarza. Ten postawił mu kolejkę i
zaproponował pracę na jego statku. Praca
miała być nie najlżejsza, ale za to dobrze
płatna. Do tego wikt i opierunek.
Przekonywał, że zwiedził by kawałek świata,
dobijając do kolejnych portów poznał wiele
niczego nie oczekujących pań. Tam już by go
nie odnalazła ta niechciana przeszłość. Nie
umie przecież pływać, więc pójdzie na dno
niczym zrzucony balast. Niczym kamień,
którym kiedyś tam pewnie puszczał kaczki na
miejscowej wodzie.
Kołysanie. Kołysanie. Ściana do ściany i
ściana na ścianie. Aż do porzygu. Żołądek
Zygmunta przewracał się we wszystkich
możliwych kierunkach, a ten wisiał nad
miską, która na ten moment stała się
nieodłącznym rekwizytem uciekiniera.
Zygmunt nie mógł spać ani jeść. Nie mógł
też pracować. Kapitan groził wyrzuceniem go
za burtę i z każdym dniem stawało się to
coraz bardziej realnym scenariuszem.
Którejś nocy, podczas suto zaprawianej
imprezy, (a kto jak kto, ale marynarze
potrafią wypić) dobrze już podchmielony
kapitan, ograny któryś raz z kolei w
pokera, chwycił Zygmunta za kudły, wytargał
na pokład po czym jak szmacianą lalkę
wyrzucił za burtę. Nieliczni świadkowie
wzruszyli tylko ramionami i wrócili do
kajut, Kapitana się nie tyka. Chyba, że
komuś życie niemiłe. A Zygmunt? Zygmunt
jakiś czas utrzymywał jeszcze głowę ponad
powierzchnią spienionej, jak to przy
sztormie, wody. Ta układała się w
rozwiewane wiatrem białe grzywy, burzyła i
kotłowała w walce z niewidzialnym wrogiem.
Rozwieszone nad głową niebo zdawało się
tonąć na równi z mężczyzną. Gwiazdy zmyte z
przestworzy połyskiwały wśród fal niby
diamenty. Zygmunt poddał się temu
falowaniu. Kołysaniu. Powoli wszystko
cichło. I w nim i wokół niego. Wyciągnął
jeszcze rękę, ale niebo odpływało,
odpływalo. A on opadał na dno długo i
bezboleśnie. Mijały go śruby innych
okrętów. Ławice ryb. Opadał i opadał, a
kiedy dotknął dna był już kimś innym w
kolejnym ze swoich żyć. Wcieleń, które
czynią nas wiecznymi. Nie, nie był rybą.
Był kamieniem. Otoczakiem jednym pośród
wielu innych, jemu podobnych przez
doświadczenie głodu i sytości. Nienawiści i
miłości. Ewolucji, które czynią nas
rozumnymi. Niektóre żyły samotnie. Inne w
grupach. Wszystkie po przejściach.
Wypadkach. Rozwodach. Cięciach i skokach z
mostu. Każdy z imieniem, nazwiskiem i
peslem. Z historią z pierwszych stron gazet
w tle. Nie na darmo się mówi: jak kamień w
wodę. Ludzie są albo przepadają bez wieści.
Te wszystkie Anny, Barbary. Krystyny i
Zofie. Krzysztofy, Jacki, Bartłomieje i
Zygmunty. Teraz iły albo otoczaki. Głazy
albo żwiry. Na co tam sobie kto zasłużył. A
może to kwestia wyboru? Albo losowania?
Łutu szczęścia w nieszczęściu kiedy to
jeszcze nie chcesz, a już każą ci spać.
Był sobie raz otoczak. Tyle, że to nie ten
raz. Tym razem otoczak jest drzewem.
Dodajmy, że drzewem do którego zbliża się
pracownik leśny. WYCINKA. Mówi wam to coś?
A więc było sobie raz drzewo...
Komentarze (9)
ech Ewo, wymyślasz :)
poprzednie opowiadanie o wiele lepsze, ale przyznać
muszę, że z prozą radzisz sobie znakomicie :)
serdeczne :)
Znakomity monolog.
Pozdrawiam serdecznie.
Ulu - ja wiem, że Ty głos oddałaś,
początkowo były dwa, ale już jest ok,
przepraszam Autorkę, za niezwiązane z tekstem rozmowy,
a nad tekstem jeszcze pomyślę, ale jak go przeczytam
ponownie, tylko to dopiero za x godzin, bo za moment
zajmę się czym innym, nie bejem.
Grażynko, ja tu jestem cały czas i już zagłosowałam,
czytałam tekst jeszcze raz, bo sobie pomyślałam, że
kamieniem to się chyba jest za karę na wieczność, a
może to właśnie jest wieczne odpoczywanie w
nagrodę...w każdym razie, jeśli wierzyć w
reinkarnację, to tych wcieleń musi być bardzo dużo
biorąc pod uwagę wszystkie gatunki fauny i
flory...ciekawe też, czy można się wcielić w
powietrze, a może powietrzem jest sam Bóg, który
wszystko widzi, słyszy i jest wszędzie nawet w nas
samych, bo nim oddychamy...i tak sobie tu siedzę i
dumam, bo mnie tak to opowiadanie sprowokowało :)) A
głos oddałam jako pierwsza...
A nie, widzę że Ula była, ja głosowałam, bo tutaj
zawsze dobry poziom, nawet, gdy treść mnie przytłacza,
bo czasem wolę się zrelaksować czy treści z happy
endem...
Sorry jobo
już jest Twój głos, ok.
Smutna historia, sądziłam, że na tym statku życie
bohatera się odmieni, ale jego ot tak wyrzucono za
burtę, a ja nazwałabym to dosadniej - ZAMORDOWANO,
drzewa też ludzie chętnie ścinają, bo ludzie kochają
niszczyć wszystko wokół, siebie nawzajem także, a
czasem kochają uśmiercać kogoś jeszcze za życia, choć
nie są Panem Bogiem i nie mają takiej mocy...
Dobrego wieczoru życzę, dobra kolejna porcja prozy,
jak widać poetka Ewa pisze ją równie dobrze, co
poezję, oczywiście daję plus, a Ty jobo chyba o nim
zapomniałeś, bo nie widzę, byś głosował.
Świetnie piszesz...tekst wciąga, intryguje, zatrzymuje
i chciałoby się jeszcze...Pozdrawiam :)
Dora jazda, mocne!
Głos mój i szacun jest twój!