Projekcja snu
A więc to tędy wychodzą. Wychodzą ze ściany
i idą. Idą zamaszystym krokiem na
przestrzał. Przez środek pokoju w świetle
wiszącej lampy. Wychodzą zawsze w nocy,
kolebiąc się dziwnie na boki i podzwaniając
małymi dzwoneczkami w tym osobliwym
korowodzie omamów i zwidów. Nie dostrzegają
mnie wcale. Przechodzą przeze mnie, aby
wtopić się na powrót w senny bezkres
przeciwległej ściany.
Za oknami noc. Za trzaskającymi okiennicami
w rytmie bijącego serca. Okiennice uderzają
o futryny rytmicznie, tak bardzo
rytmicznie, podczas gdy firanki wybrzuszają
się na podobieństwo wzdętych wiatrem żagli
oceanicznego brygu. Wychodzą. Przechodzą w
noc. W nic. W łoskot. W ciszę. I znowu w
łoskot, jakby bijącego rękami kowala młota
w kowadło. W głuchy tętent buzującej w
uszach krwi. W rozpalone do czerwoności
jestestwo. W gorączkową scenerię martwego
krajobrazu.
Leżę na podłodze. Na dywanie. Na niczym. Na
łące. Wdychając zapach wirującego kurzu
śnię snem wiekuistym i ostrym zarazem. Śnię
zwinięty w kłębek przerażenia albo raczej
zatopiony w jakiejś przeszłej iluminacji
dawnego życia. W nieokreśloności zdarzeń
stępionych na krawędziach skrzydeł przez
atrofię pamięci. Przechodzą. Przelatują
niczym ptaki nad polami pożółkłej
wegetacji. Nie. To światło żyrandola
rozlewa się mdławą poświatą po mnie, po
dziwnych obrysach słoi dębowej klepki, po
sękach, po fornirze szafy, po zasłonach, w
których majaczą jakieś wiry, skłębione
obłoki, przełęcze i jary, przecinające
wszystko mroczne rozpadliny…
Ja tu jestem w jakimś nieodgadnieniu. W
czymś pomiędzy. Między czymś a czymś.
Między czasem a bez-czasem. W jakimś
spowolnieniu.
Coś się przede mną świeci. Lśni i migocze
blaskiem odbitym od księżyca albo od
gwiazdy porzuconej na krawędzi szyby.
Próbuję dotknąć. Musnąć drżącymi palcami.
Chwycić oburącz i stwierdzić twardość
zimnego kamienia. To coś jest martwe i
nigdy nie mogło być żywe. Lśni przede mną w
piskliwej tym razem ciszy. Dosięgam ów
przedmiot. To kryształowa popielniczka po
ojcu z brunatnymi śladami od żarzących się
papierosów, które ojciec dociskał po
skończeniu palenia. Artefakt
prehistorycznych dziejów w nawale
pulsującego światła. Od czego to
pulsowanie? Od trawiącej mnie gorączki. Od
bijącego serca. Od napastujących mnie
haustów powietrza, kiedy je łykam chciwie i
pożądliwie rozwartymi szeroko
spierzchniętymi ustami.
Coś się we mnie złamało z chrupotem
uschniętej gałęzi. Nie mogę się ruszyć. To
znaczy ruszam się, ale jakoś inaczej, tak
jak można się poruszać wyłącznie podczas
próby wniebowstąpienia, w którejś tam fazie
sennej maligny.
Jestem. Nie ma mnie. Albo znowu jestem, nie
będąc wcale, gdzieś wśród miotanych wiatrem
gałęzi jaśminu, miedzy czarnymi skibami
ziemi, kiedy wzruszam je całym swoim
martwym ciałem, nie mogąc się pogodzić ze
śmiercią. Gdzieś na piaszczystej drodze, na
łące, któregoś tam dawno przeszłego lata…
*
I tu przerwałem na chwilę pisanie, albowiem
rozbolała mnie głowa od nadmiaru powietrza…
*
Siadam przy stole i zaczynam znowu pisać,
mimo środka nocy. Jakaż to targnęła mną
zmiana nastroju. Jakież to niejasne w
swojej istocie. Strumień świadomości
nieoczekiwanie skręca, wije się jak rzeka.
Targany nawałą imaginacji. Wpatrzony w
marynarza w jakimś takim dziwnym stroju
sado-maso. W skórzanej kurtce nabitej
srebrnymi ćwiekami na etykiecie butelki Tom
Of Finland. Marynarz patrzy się na mnie
zalotnie. Porusza wąsem, coś na
podobieństwo Wołodyjowskiego albo
Łomnickiego, co grał Wołodyjowskiego.
Brakuje mu tylko szabli, którą by tylko
siekał na lewo i prawo. Ale ma za to błysk
w oku i chęć do skonsumowania
nabrzmiewającej czułości, którą próbuję
wyrazić poprzez mimikę twarzy i wyzywającą
pozę. Jest piękny, taki przystojny. Można
by było spróbować. Posmakować do ostatniej
kropli nektaru życia.
*
W którymś upalnym dniu lata, wśród skwaru.
W którejś sennej godzinie oczekiwałem ojca
aż przyjdzie, przybędzie w jasnopopielatym
garniturze i z teczką. Uśmiechnięty. W tych
swoich przyciemnionych od blasku okularach,
nagrzany słońcem. Czekałem aż przybędzie
prosto z piekarni, z pachnącymi jeszcze
bułkami. Nasłuchiwałem chrzęstu żwiru od
jego kroków. I czekałem długo, aż do
wieczora. I dłużej, trzymając w rękach
gliniany dzbanuszek jak to dziecko z
syndromem Aspergera, czy innym spektrum
autyzmu..
Pamiętam, że usiadłem w drzwiach. I
oparłszy się plecami o ścianę obserwowałem
srebrną smugę wschodzącego księżyca, co
wspinała się, szła, pełzła i dotykała
mojego bucika, bądź mojej gołej stopy,
mojej dłoni, odsłoniętego ramienia… Lecz
nie przyszedł. A czekałem długo, skubiąc
swoją siwiejącą już brodę i zdrapując
paznokciem łuszczącą się farbę z futryny
otwartych na oścież drzwi. Coś przez chwilę
zaszurało, zaszeleściło, stuknęło, jakby
owad o blaszaną konewkę. Zatrzeszczało jak
pusta huśtawka poruszana niczyją ręką.
Zamilkło. Ucichło. Choć znowu przez chwilę…
Nie. Rozpłynęło się w nic. W skrzydlaty
wiatr tchnący chłodnym powiewem w przeciągu
od dalekich pól.
Kto tu jest? Próbuję otworzyć zlepione
ściśle oczy. Rozewrzeć krawędzie tak jakby
zapiaszczonych powiek. Kto tu jest? Czy
jest tu kto? Nasłuchuję. Macam, macam. jak
ślepiec, który wysila swoje zmysły zaraz po
przebudzeniu. Macam wokół, lecz natrafiam
na korzeń, kamień, ułamaną gałązkę. Coś
szepcze do cienia, do krzaku pachnącego
bzu, co zaszedł znienacka temu czemuś
drogę. Co to za szept? A może czyj?
Nasłuchuję uważnie… Coś przemyka chyłkiem,
niepostrzeżenie, ukryte szczelnie przed
światem. Nasłuchuję. Znowu nic… Odlatuje za
to z furkotem skrzydeł przeciągły gwizd
wilgi.
Tak oto przeszło. Przeminęło. Albo wcale
tutaj nie było. Otwieram oczy i widzę migot
słońca w gałęziach topoli. Szeleszczą,
klaszczą drobne liście. Witają albo żegnają
kogoś tkliwie. Owiewa moje skronie jakiś
nikły powiew, jakby muśnięcie czyichś dłoni
przemyka czule po mojej twarzy.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-01-15)
https://www.youtube.com/watch?v=kG3BhCKWJmo
Komentarze (1)
Samotnosc i smutek, az boli.
Pozdrawiam i czekam na liryke :))