Trzy mamuśki "K"
fragment nowo pisanych wspomnień. Czas akcji - druga połowa lat 80. XX wieku, miejsce - młodzieżowy hufiec OHP
(...)
W tych latach jeszcze osiemdziesiątych, jak
chyba w każdym internacie gdzie mieszkała
ucząca się młodzież, na korytarzu I piętra,
naprzeciw dyżurki wychowawcy wisiały duże
tablice z wynikami współzawodnictwa. Każdy
z uczestników był tam wymieniony
indywidualnie. Frekwencja w szkole,
stopnie, zachowanie, ocena jego dwóch dni
tygodniowo praktycznej nauki pracy w
przedsiębiorstwie, czystość w sali
mieszkalnej, działalność w kołach
zainteresowań, inne osiągnięcia,
wyróżnienia lub kary – wszystko to było co
miesiąc sumiennie podliczane i w kolumnach
wypisywane na tablicach. Ostatnią była
wyciągnięta „średnia wyniku za miesiąc”.
Plansze były przykryte taflami szkła, żeby
się nie kurzyły, a jednocześnie chroniły
przed nieuzasadnioną poprawą wyników ze
strony nieuprawnionych do tego osób. W
naszym przypadku byli nimi sami uczestnicy.
„Wierzyć, ale pilnować” – ta zasada od
wieków funkcjonowała we wszystkich
społeczeństwach, od kiedy okazało się, że
po wyjściu z Raju nie wszyscy ludzie
zasługują na zaufanie i naiwną
łatwowierność. „Strzeżonego jego
przezorność strzeże” – te parafrazę znanego
powiedzenia wcielałem w czyn co miesiąc po
wpisaniu nowych wyników.
Tak się zdarzyło, że w jednym roku
przyjęliśmy trzech chłopców, mieszkających
w jednej wsi, i to po sąsiedzku przez płot.
Nie dość tego – mieli podobne nazwiska i
imiona na tę samą literę – Jasiu Kot, Jurek
Kania i Julek Kogut. Nie mieliśmy z nimi
problemów; znali się, byli zżyci i
zamieszkali w jednym pokoju.
Natomiast ich mamusie – sąsiadki przez płot
we wsi… Przyjeżdżały na początku każdego
miesiąca, przywożone samochodem przez
jednego z ojców. Rodzic zostawał na dole,
natomiast „trzy mamuśki K”, jak je szybko
nazwaliśmy, prawie biegiem wdrapywały się
na piętro i pierwsze, co robiły, to stawały
przed tablicą współzawodnictwa, pilnie
wpatrując się w najnowsze osiągnięcia
swoich pociech z minionego i podsumowanego
już miesiąca.
Drzwi do mojego gabinetu były obok, ale w
tym samym czasie przeważnie opuszczałem
pokój i wchodziłem na przeciwległą dyżurkę,
aby poprzeglądać dokumentację i omówić coś
z wychowawcą. Chociaż każdego ranka to
wykonywałem, ale nie zaszkodziło powtórzyć…
zwłaszcza że w dyżurce zawsze były otwarte
drzwi, dające widok akurat na ścianę z
tablicą.
Nadchodząca akcja, której comiesięcznie się
spodziewaliśmy i nigdy nie zawiedliśmy,
rozpraszała rutynę codziennej pracy
wychowawczej w internacie.
Mamuśki, kiedy tylko zapoznały się z
wynikami, rozpoczynały między sobą tyradę.
Tylko jedna z nich zawsze rozpromieniała
twarz, często aż podpierając się pod
boki:
– A widzicie! Ha! Mój Julek najlepszy! A
wasze co, gorsze od mojego!
– Ee tam, te troszkę. – W kolejności
odzywała się przeważnie matula drugiego w
osiągnięciach. – Ale za to mój Jurek tu
jest lepszy! – Wyciągniętym paluszkiem
wskazywała kolumnę , w której akurat jej
synek dominował nad pozostałą dwójką. – O
widzisz? No i co?!
– Co, co? To tylko z jednego! Tu, tu patrz,
widzisz?! – Tym razem wskazujący palec
pierwszej kierował się na ostatnią kolumnę,
gdzie wypisana była średnia ocena z
miesiąca. – To jest ważne. Tamto to bele
co.
– Ale w tym mój jest lepszy!
– Ale mój we wszystkim jest lepszy od
twojego!
– Ale nie z tego. – Palce, jak
prokuratorskie dowody, na zmianę dziobały
w szybę tablicy. – Tu mój Jurek
najlepszy!
Taka wymiana zdań czasem potrafiła się
ciągnąć dobre kilka minut. „Najlepszy” nie
oznaczało najwyższej oceny w hufcu czy
choćby w plutonie ich synków. Mamusiek
kompletnie nie interesowały inne wyniki;
skupiały uwagę wyłącznie na wynikach swoich
trzech pociech. „Najlepszy” oznaczał
lepszego od pozostałej dwójki.
Trzecia z matek, której synek w danym
miesiącu znalazł się dopiero na najniższym
stopniu podium ich wioskowego, sąsiedzkiego
współzawodnictwa, przeważnie mało udzielała
się w dyskusji; za to jej mina nie
świadczyła o przeżywanej satysfakcji.
Przeciwnie, emocje aż nadto wykwitały na
jej twarzy; emocje, które nie wróżyły nic
dobrego dla potomka. „Tak mnie zawiódł!
Najgorszy! Ja ostatnia!” – można było
wyczytać jak z otwartej księgi.
Dalszy przebieg przyjazdu, właściwie
wizytacji synków przez mamuśki, poznaliśmy
już od ich pierwszego pobytu. Rodzicielka
najsłabszego Jasia wchodziła do pokoiku, w
którym mieszkali chłopcy, zamykając się w
nim ze swoim potomkiem. Pozostała dwójka
chłopców wzywana była przed tablicę; ci nie
musieli się aż tak bardzo obawiać
matczynych reakcji.
– Chodź, Juleczku, chodź. – Mamuśka
najlepszego potrafiła przygarnąć i utulić w
ramionach synka, chociaż już nie był
kilkuletnim szkrabem, a piętnastoletnim
podrostkiem. Fakt, cała ich trójka nie
wyróżniała się wzrostem, ale „koledzy
patrzą”. – Widzisz, jak chcesz, to
potrafisz. Nie możesz tak zawsze?! Postaraj
się. Masz tutaj coś dobrego – wyciągała z
torby domowe wiktuały i słodkości – i
jeszcze kilka złotych. Kupisz sobie, co
chcesz.
Rodzicielka drugiego w wynikach nie była
już tak czuła i wylewna w uczuciach, ale
też nie grzmiała jak burza z piorunami.
Bardziej przypominała chmurę, która mogła
się rozejść ale też i przybrać ciemniejszy,
przedburzowy wygląd. Nie wiedzieliśmy
wcześniej, w którą stronę sytuacja się
rozwinie, chociaż z praktyki można było
przewidzieć. Utrzymanie się na drugiej
pozycji nie groziło zapowiedzią burzy, ale
spadek z pierwszego na drugie kończył się
różnie. Czasem tylko matczynym pouczeniem i
lekką groźbą:
– No, jak to, Jureczku – tak miękko
nazywała przy utrzymaniu pozycji – nie
możesz się poprawić? Wiem, że możesz.
Mamusia chce tego.
Przy spadku na drugie miejsce było już
groźniej i bez zdrabniania imienia:
– No, co to jest? Co to jest?! – Palec
rodzicielki stukał w wyniki dwóch ostatnich
miesięcy. – Tu byłeś najlepszy, a teraz?
Dlaczego, Jurek? Dlaczego się opuściłeś.
Mów mi natychmiast!
Chmura przeważnie się rozchodziła, jeśli
synek awansował z trzeciego na drugie
miejsce, porównując z poprzednim miesiącem.
Pewni rozejścia się chmury byliśmy, kiedy
potomek nagle wskakiwał z trzeciego aż na
pierwszy stopień na ich wioskowym podium.
Wtedy twarz mamuśki jaśniała jak słońce w
południe, a pełne dumy spojrzenia kierowała
nie tylko na sąsiadkę, ale i na tych,
którzy akurat byli w pobliżu.
Co się działo w tym czasie z chłopcem,
który zajął trzecie miejsce, jeszcze
podiumowe ale jednocześnie ostatnie w
wewnętrznym współzawodnictwie mamusiek,
niezbyt wiedzieliśmy, gdyż rodzicielka
miała prawo do kameralnej rozmowy z własnym
potomkiem. Po to przecież również
przyjechała. Nieraz dochodził z pokoju
bardzo podniesiony głos kobiecy, ale
przyjmowaliśmy to jako normalne,
biologicznie umotywowane zjawisko; kobiety
mają wyższy ton od niskiego tembru
występującego u mężczyzn. Czasem odgłosy
przypominające klaskanie też były proste do
wytłumaczenia – nasi chłopcy w internacie
chodzili w kapciach i klapkach, które
wydawały taki odgłos na płytkach z PCV
położonymi na podłodze w pokojach. Jedynie
zdarzające się przypadki gwałtownego
wyskakiwania podrostka z pokoju i jego
szybkiego zbiegania w dół po schodach
mogłyby zdziwić kogoś obcego. Jednak nie
nas, kadrę wychowawczą – przyjmowaliśmy
logicznie, że dowiedział się od mamuśki iż
to jego tatuś dzisiaj przyjechał samochodem
i czeka przed budynkiem, więc chciał się
szybko z nim przywitać.
Te sceny, mimo że powtarzane co miesiąc i
przypominające dobrze znany, odtwarzany
spektakl teatralny, nie nudziły nas jako
widzów, gdyż aktorki i aktorzy za każdym
razem zamieniali się rolami, a wypowiadane
kwestie były naładowane prawdziwymi, a nie
udawanymi emocjami. Do tego, jak to
„naturszcziki”, świetnie je odgrywali, co
nie zawsze dobrze wychodzi nawet zawodowym
aktorom.
Trwało to przez pierwsze pół roku, aż
wreszcie chłopcy „poszli po rozum do głowy”
– umówili się, zrobili grafik i… na zmianę
kto inny z nich był pierwszy w tym
współzawodnictwie. Unormowało to i
ustabilizowało sytuację – w jednym miesiącu
każdy z nich był chwalony przez swoją
mamuśkę, w drugim przechodził emocjonalnie
„stany średnie” a trzeci miesiąc musiał
jakoś przecierpieć. Trochę przypominało to
w każdym kwartale zstępowanie z raju przez
czyściec do piekła, aby już na początku
następnego od razu móc wrócić do nieba. „Co
znane i spodziewane to już nie tak bolesne
jak nagłe i przypadkowe”.
Na początku zdarzały się im jeszcze
niedokładności w obliczeniach i wtedy,
jako kadra, ulegaliśmy ich prośbom w
osiągnięciu właściwych wyników. Później
doszli do wprawy i już sami potrafili
regulować swoje osiągnięcia. Przy okazji
bardzo poprawili oceny z matematyki w
szkole, przynajmniej z umiejętności
obliczania średniej z kilku wyników do
drugiego miejsca po przecinku.
Przez całe dwa lata pobytu tej trójki
kolegów w hufcu ich rodzicielki ani razu
nie porównały osiągnięć swoich synów z
innymi chłopcami. To było całkowicie poza
ich zainteresowaniem. Rywalizacja dotyczyła
wyłącznie zamkniętego, trzyosobowego kręgu
sąsiadek ze wsi. Synek mógłby być we
współzawodnictwie całego hufca nawet trzeci
od końca, byleby pozostałych dwóch było za
nim.
Komentarze (15)
Mojeszkice, cóż - ta "konkurencja" między mamuśkami
przyniosła efekty, a my przynajmniej nie mieliśmy
problemów z tą trójką chłopaków :)
Z wielkim zainteresowanie przeczytała tę opowieść o
trzech kobietkach - Mamy zawsze widzą swoje dziecko
jako pierwsze, przodujące we wszystkim :)
Krzemanko, przez dwa lata to był jeden z weselszych
momentów w mojej ówczesnej pracy :)
Również - pogodnej soboty :)
:)) Dobrze się czyta o tych środowiskowych ambicjach.
Miłego wieczoru:)
Jastrz, poruszałeś się więc przez pewien czas w tej
samej organizacji, choć "być w środku hufca" a go
odwiedzać to całiem dwie różne sprawy. Jak w każdej
innej.
Zresztą - sam na pewno wiesz ;)
Fajnie, że opowiadanko się spodobało.
Mariat - życzę choć w miarę zdrowia. Zawsze trzeba być
optymistą. To pomaga :)
Miło się czyta. Mnie - choć nie byłem wychowawcą -
zdarzało się odwiedzać podobne placówki. Przez krótki
czas (chyba pół roku, a może trzy kwartały) byłem
rzecznikiem prasowym Komendy Wojewódzkiej OHP.
Zdzisławie - ja przez te 5 lat łącznie sumując
świadectwa pracy z jednostek na rzecz tej młodzieży,
otrzymuję wynik stażu pracy równy prawie 13 latom,
przy czym w ZUS te etaty poza głównym wcale się nie
liczyły, a za to na dziś jestem już 16 rok po ciężkim
udarze mózgu. Ale pewnie Bóg tak chciał i tak wobec
mnie zamierzał.
Zdzisławie - ja przez te 5 lat łącznie sumując
świadectwa pracy z jednostek na rzecz tej młodzieży,
otrzymuję wynik stażu pracy równy prawie 13 latom,
przy czym w ZUS te etaty poza głównym wcale się nie
liczyły, a za to na dziś jestem już 16 rok po ciężkim
udarze mózgu. Ale pewnie Bóg tak chciał i tak wobec
mnie zamierzał.
Mariat, więc mamy podobne doświadczenia :)
To już nie była przygoda, gdyż przepracowałem łącznie
19 lat w OHP (w tym pierwsze 1,5 roku w OOC). Potem
dalej uczyłem w szkole, gdzie część uczniów była z
OHP.
Tak, moje wychowanki i wychowankowie to już też
dojrzali ludzie. Niektórzy przyprowadzali do mnie
swoje dzieci :)
Widzę, że podobną przygodę miałeś w swoim życiorysie,
bo ja przez 5 lat kierowałam stworzonymi przeze mnie
dwuletnimi hufcami pracy, dzięki którym ratowane były
plany produkcyjne w Hucie Szkła, Warsztacie
Samochodowym Spółdzielni Transportu wiejskiego i w
przedsiębiorstwach budowlanych.
Liczebnością - łącznie we wszystkich jednostkach
podlegało mi średniorocznie 80 junaków.
Dzisiaj są to ojcowie bądź dziadkowie w swoich
rodzinach.
Mgiełko, a mnie przyjemnie, że "przeczytałam z
ciekawością...".
Również dobrego, już popołudnia :)
Przeczytałam z ciekawością, lubię czytać Twoje
wspomnienia.. Miłego dnia :)
Tak, Montibusie.
To "klapanie klapek o płytki PCV" było nieraz
cykliczne w internatach. Czasem nawet wyprowadzały
uczniów na prostą drogę do porządności ;)
Pozdrawiam również.
Ciekawe wspomnienia z psychologicznym wątkiem
kulturowym zaobserwowanym w wiejskim środowisku.
Udanego dnia.