Tylekroć...
Tylekroć otwierałeś dłonie,
chcąc abym przyszedł i nic więcej.
Ja zaś wciąż za złudami gonię,
nieistniejącym mamiony szczęściem.
Tylekroć dla mnie otwierałeś serce,
prosząc bym przyjął Twoją miłość.
Lecz dla mnie wtedy znaczyło więcej,
to co me zmysły rozpaliło.
Tylekroć podnosiłeś mnie z rozpaczy,
kiedy do ziemi zdradą przygnieciony.
Nie chciałem już cokolwiek znaczyć,
wyparłszy się dzieci i żony.
Tylekroć Twą ignorowałem łaskę,
ufny w swe siły i umiejętności.
Nawet wpatrując się w zorze jasne,
nie dostrzegałem Twojej miłości.
Dziś znów spodlony win bezmiarem,
nieśmiało wołam Twego imienia.
Pragnąc porzucić moje zbrodnie stare,
wołam Cię kornie lecz Ciebie tu nie
ma...
Andrzej Tomasz Maria Modrzyński
02/03.08.2011r.
Komentarze (16)
Wiersz, jak cicha spowiedź sumienia. Bardzo piękny i
jego atutem jest to, że nie brzmi jak skarga.