Wreszcie powrót (odc. 17 powieści)
[poprzedni odcinek 16 - "Tęsknota"]
Przeszłyśmy przez ganek do wielkiego holu.
Pan Świerczyński musiał nas usłyszeć, bo za
chwilę wyłonił się ze swojego gabinetu i
podszedł do nas energicznym krokiem.
-Musicie obie wyjechać, natychmiast. Ja też
wyjeżdżam, zapewne już tu nie wrócę –
wypowiedział ze spokojem. Potem
dowiedziałyśmy się od pani Sowińskiej, że
niedługo wcześniej przyjechał jakiś obcy
człowiek, pewnie kurier, do pana rządcy na
koniu i chwilę razem rozmawiali na ganku,
po czym natychmiast tamten odjechał
dalej.
-Już niedługo piąta, godzina policyjna –
zaczęłam nieśmiało.
-Najpierw pójdziecie pieszo do pałacu, to
niedaleko. Zaprowadzi was Wąsowicz i tam
zostawi was w dobrych rękach. Jutro lub
któregoś następnego dnia pójdziecie na
stację Baborówko. Pociąg odjedzie kilka
minut przed dziewiątą rano, przesiadkę w
Kutnie będziecie mieć o drugiej po
południu. Polakom wolno jeździć tylko
pociągiem osobowym, nie pospiesznym i nie w
wagonach dla Niemców. Musicie być gotowe
zawsze na rewizję, na każdej stacji i w
każdym pociągu.
-Tu macie trzysta reichs-marek, każda z pań
ma po sto pięćdziesiąt. Od siebie dodaję po
dwadzieścia, razem przekazuję trzysta
czterdzieści – powiedział krótko. –Proszę
dobrze to schować, bo Polakom nie wolno
mieć tyle pieniędzy.
Zrobiłyśmy wielkie oczy.
-Przecież nie zarobiłyśmy tego tutaj,
dlaczego tyle nam pan daje? – zapytała
Lesia.
-Trzysta marek zostawiła dla was pani
Małgorzata, prosiła by wręczyć, kiedy
będzie trzeba. U mnie były bezpieczniejsze,
niż u was, dlatego nie dawałem wcześniej,
tylko teraz, kiedy muszę oddać, bo
wyjeżdżam.
-Jaka pani Małgorzata? – bąknęłam.
-Ta trzecia z was. Przecież razem żeście
przyjechały tutaj w trójkę.
-Gosia, po prostu Gosia – pokiwała głową
Lesia, co Świerczyński potwierdził
skinieniem głowy.
Zabrał nas do drugiego pokoju, tuż obok.
Było kilka obrazów na białej ścianie, w
rogu stał mocno dekorowany piec kaflowy. Na
środku był owalny stół i kilka krzeseł, w
drugim narożniku brązowe pianino.
-Zaraz muszę stąd odjechać. Proszę szybko
spakować się u siebie w pokoju i odtąd
zawsze być bardzo ostrożnym. Każdy błąd
może być bardzo kosztowny. Tu macie
nazwisko osoby w pałacu - zapytacie o
niego, jak podejdziecie pod tylne wejście i
wpuszczą was do środka, do kuchni. Proszę
przeczytać i nie zapisywać, choćby nazwisko
mogło nie być łatwe do zapamiętania.
Powołacie się na mnie, ale tylko w rozmowie
z nim. Mam nadzieję, że obie dostaniecie od
niego zezwolenia na przejazd pociągiem.
Jeśli nie jutro, to radzę zaczekać dwa czy
więcej dni, bo inaczej mogą was złapać i
będą duże kłopoty. Myślę, że w pałacu
gdzieś was przechowają, nawet kilka dni. Po
wyjeździe jutro lub kiedykolwiek później
proszę wszystko zapomnieć, także moje i
jego nazwisko.
Otworzył szafę, stojącą we wnęce trochę
boku od wejścia do pokoju.
-Tutaj są ubrania mojej córki. Proszę wziąć
wszystko, co paniom potrzebne, żeby nie
zmarznąć w drodze. Ale też tak, żeby nie
zwracać niepotrzebnie czyjejś uwagi.
Zapytałam już teraz niemal zupełnie
zdezorientowana, bo wszystko działo się tak
szybko:
-Czy pana córka dowie się o tym i czy
zgodziłaby się na to?
-Moja córka Zofia nie zdążyła mnie tutaj
odwiedzić, chociaż pisała, że stara się o
możliwość przyjazdu. Mieszka w Genewie i
lepiej będzie, jeśli stamtąd nie będzie
wyjeżdżać, a już na pewno nie do Kraju
Warty. Nic mi nie pomoże, a sobie może
zaszkodzić. Te ubrania, tak jak wszystko
inne, moje czy nie moje, najpewniej ulegną
rekwizycji, może już za kilka godzin.
Zostałem wcześniej ostrzeżony i mam jeszcze
parę minut czasu, może nawet godzinę, by
wziąć ze sobą wszystko, co mogę i co
potrzebuję – odpowiedział. – Natomiast tych
ubrań córki nie zabiorę, bo nie mogę i nie
potrzebuję ani ja, ani ona.
Dał nam jeszcze jakąś mapę z napisem
„Provinz Posen”, na której były niemieckie
nazwy miejscowości.
Rozłożył ręce i podał nam dłonie, które
uściskałyśmy jednocześnie – ja jedną, Lesia
drugą. Na koniec dodał:
- Do zobaczenia kiedyś. Jak Bóg da, może
znowu w Polsce, a nie w Kraju Warty. Proszę
zawsze uważać na siebie, a teraz już nie
zwlekać, bo Wąsowicz czeka.
Rzeczywiście, po dwudziestu kilku minutach
byłyśmy już w drodze, najpierw w kierunku
lasu. Jeszcze nie raz pomyślałam później z
wdzięcznością o naszym opiekunie, panu
Świerczyńskim. Pan Wąsowicz to był taki
starszy, poczciwy z wyglądu chłop, z
okrągłą, pucułowatą twarzą. Nie mógł
chodzić za szybko, bo trochę kulał, dzięki
czemu i my nie zmęczyłyśmy się. Gdy byłyśmy
już na początku ścieżki między drzewami,
obejrzeliśmy się i za chwilę ujrzeliśmy
jadącego spokojnym kłusem jeźdźca, który
najwyraźniej wyjechał spod dworu i skręcił
w kierunku wschodnim.
-Pan Świerczyński – szepnęła Lesia. –Mam
nadzieję, że dobrze dbałaś, Marysiu, o te
konie.
-Możesz być pewna – odpowiedziałam.
Prawie w tym samej chwili usłyszałyśmy z
lewej strony odgłos jadącego samochodu,
wyraźnie kierującego się do dworu. Wąsowicz
wrócił się ostrożnie na skraj lasu, my też
poszłyśmy za nim.
Wszyscy mogliśmy obserwować, jak dwa
samochody – pierwszy czarny osobowy, a za
nim duża ciężarówka, przykryta plandeką –
jechały powoli po miękkiej, wiejskiej
drodze w kierunku dworu.
-Już jadą, bandyci! – powiedział Wąsowicz,
odwracając się na chwile w naszą stronę i
podnosząc dłoń do góry. –Nikt nie zna
lepiej tych okolic, jak Świerczyński. Ponad
dwadzieścia lat tu służył jako zarządca
majątków u różnych ludzi, a w końcu musi
stąd uciekać.
Odwróciliśmy się i poszliśmy w trójkę,
gęsiego po wąskiej ścieżce. Trochę mniej
niż za godzinę, nikogo po drodze nie
spotykając, dotarłyśmy na teren pałacu
Rudolfa von Hantelmana w Baborówku.
Wąsowicz wprowadził nas na jego teren
jakimś bocznym wejściem, które trudno
byłoby z daleka zauważyć. Znaleźliśmy się
wszyscy tuż za ogrodzeniem, wśród gęstych
krzewów, spoza których można było
obserwować tył pałacu.
Wąsowicz powiedział, że miał nas tu
zostawić, a sam musi wracać, co za chwilę
zrobił, znikając z powrotem za tą
tajemniczą furtką. Kazał nam chwilę tu
poczekać w ukryciu i podejść za jakieś pół
godziny, gdy już będzie ciemno, do tylnego
wejścia do budynku i wejść do środka przez
szerokie drewniane drzwi, prowadzące do
kuchni. Gdy ktoś tam do nas wyjdzie, to
wtedy mamy zapytać o pana Pietrusika, tak
jak nam kazał pan Świerczyński. Tak też się
stało. Weszłyśmy, a za chwilę wyszedł do
nas dość tęgi mężczyzna w średnim wieku,
ubrany w strój kucharski. Zapytałyśmy o
pana Pietrusika, wtedy odpowiedział, że to
on właśnie. Powiedziałyśmy mu, że jesteśmy
od pana Świerczyńskiego, a wtedy okazało
się, że mamy tu poczekać i że on przyjdzie
tutaj za kilkanaście minut, jak coś skończy
robić w kuchni. Mówiąc szczerze byłam
niespokojna, podczas gdy Lesia wyglądała na
bardzo opanowaną. Obie nie miałyśmy
pojęcia, kto to jest Rudolf von Hantelman
ani pan Pietrusik, natomiast ona chciała
jechać do tego jej Włocławka i nie
przejmowała się tym, co nam grozi teraz
tutaj albo w trakcie naszej przyszłej
podróży.
Siedziałam na ławce w tym przedsionku i
modliłam się gorąco, żeby nam się powiodła
ta cała przygoda. Żebyśmy nie przypłaciły
tego aresztowaniem i wysłaniem z powrotem
gdzieś do pracy przymusowej, nie miałyśmy
przecież wpisanego tutaj zatrudnienia ani
pozwolenia na podróż. Nigdy w życiu nie
byłam przedtem w takim pałacu, zwłaszcza
należącym do Niemca. Nawet w Skalińcu,
gdzie przecież był i jest pałac. Dostałyśmy
w kuchni od pani Sowińskiej trochę
jedzenia, okropnie zachciało mi się jeść.
Wyjęłam pajdę chleba i kawałek kiełbasy.
Lesia, jak to zobaczyła, zaczęła się tak
śmiać, że musiałam to jedzenie schować z
powrotem do walizki. Udzielił mi się ten
jej wesoły nastrój i śmiech, w końcu
zaczęłam się także śmiać i zakrztusiłam
się.
-Przy jedzeniu masz być jak przy modlitwie,
drogie dziecko – upomniała mnie z uśmiechem
moja przyjaciółka i poklepała po plecach,
bym przestała kaszleć.
Trochę pomogło i za chwilę siedziałyśmy już
w milczeniu czekając na to, co się miało
wydarzyć.
Pogoda się zmieniła i ciemne deszczowe
chmury wypełniły już szczelnie niebo,
chociaż na razie nie padało. Dziękowałam
Bogu, że pan Świerczyński dał nam te
cieplejsze płaszcze po córce, bo widząc, co
się dzieje za oknem, czułam, że bez tego
zmarzłybyśmy na kość.
Przyszedł w końcu pan Pietrusik i zabrał
nas po schodach gdzieś na pierwsze piętro,
a potem po innych, bardzo stromych
drewnianych schodkach na poddasze.
Weszłyśmy do małego pokoiczku w samym
środku poddasza, sąsiadującego z ceglanym
kominem kuchennym. Było już ciemno, lecz
następnego dnia światło słoneczne w
niewielkiej ilości, ale jednak
przedostawało się przez małe okienko w
dachu. Pan Pietrusik zapalił nam lampę
naftową, kazał się tu rozgościć, ale
nigdzie się niepotrzebnie nie kręcić. Można
było tylko schodzić po tych samych schodach
do kuchni, gdzie będziemy dostawać wodę do
mycia w wiadrze i pożywienie. Drugie wiadro
miało być na nasze potrzeby higieniczne i
też nam wytłumaczył, gdzie jego zawartość
wyrzucać.
Gdy już nam wszystko, co trzeba
opowiedział, to zabrał z sobą Lesię na dół
po wodę właśnie teraz potrzebną i coś do
jedzenia na dzisiejszy wieczór i cały
jutrzejszy dzień. Ja w tym czasie
rozejrzałam się po tym naszym skromnym
obejściu.
Całe umeblowanie stanowiła dość duża szafa,
nieduży stół, jedno krzesło i taboret i
jakiś zawieszony regał z trzema półkami. W
kącie na podłodze, na klepisku, były
ułożone dwa sienniki, a na nim kilka
jakichś koców i narzut. W drugim kącie izby
była metalowa miska i te dwa ocynkowane
wiadra (z jednym poszła na dół Lesia).
Stęchły zapach był dość typowy jak dla
takiego zakurzonego, dawno nie wietrzonego
poddasza.
-Nie trzeba narzekać, trzeba jakoś
przetrwać - powiedziała potem Lesia, jak
już wróciła. Nasz nowy opiekun zajął się
już teraz swoimi obowiązkami, a nas
zaopatrzył w dość przyzwoitą strawę oraz
wodę do picia i mycia.
-Wiadomo, że blisko kuchni nie zginiemy z
głodu - zażartowała Lesia.
- Być może będziemy żyć na koszt tego
niemieckiego arystokraty, tego „von cos
tam” – dodałam, zagryzając te kanapki,
które jeszcze otrzymałyśmy od pani
Sowińskiej w Baborowie.
Zaraz też, póki jeszcze miałyśmy trochę
sił, posprzątałyśmy sobie i ułożyłyśmy
swoje rzeczy tak, żeby w miarę to wszystko
wyglądało, w szafie, na półkach i na
klepisku. I wtedy od razu nam się bardziej
spodobał ten „komfortowy stryszek”, jak go
nazwała Lesia.
-Całe szczęście, że komin od kuchni daje
dużo ciepła, więc nie będziemy marznąć -
powiedziałam, siadając w jego pobliżu. -
Można się będzie koło niego usadowić i
wygrzewać, jak kot na przypiecku.
-Czy myślisz, że wyjedziemy jutro stąd,
albo w najbliższym czasie? - spytałam
Lesi.
-Boże, Mario, tylko ta nadzieja podtrzymuje
mnie na duchu, że w końcu wrócimy tam, skąd
nas siłą zabrali - odpowiedziała. -
Nadzieja, że wrócę do domu, do mamy, do
Tadeusza, gdy w końcu wróci do nas, jak
wierzę. Nie mówiłam ci, ale właśnie dzisiaj
są jego urodziny. Właśnie dzisiaj mój
oficer, mój porucznik artylerii, kończy
dwadzieścia siedem lat! - wypowiedziała z
uśmiechem.
Znów z tym swoim pięknym uśmiechem i z
wielką wiarą, że on gdzieś tam jest i co
najważniejsze, że żyje.
Okazało się, że miałyśmy tu, na tym
„komfortowym stryszku”, spędzić najbliższe
trzy tygodnie. Aby opisać te wszystkie dni,
wszystkie nasze rozmowy, uczucia, nadzieje,
rozczarowania – musiałoby to zająć chyba
kilkanaście lub kilkadziesiąt stron. Może
kiedyś do tego wrócę, do tych naszych
przeżyć na szamotulskiej ziemi, w Baborowie
i Baborówku, może je kiedyś zdołam jakoś
opisać.
Teraz nadmienię jedynie, że przyszło nam tu
odbyć przypadające za cztery dni imieniny
Tadeusza, później dzień Wszystkich
Świętych, jeszcze później nasze polskie
Święto Niepodległości. Nie było możliwości
wcześniej stąd wyrwać i udawać się w tak
ryzykowną podróż, nie mając odpowiednich,
fałszywych oczywiście dokumentów. A Niemcy
właśnie nie tak dawno rozpracowali całą
tutejszą siatkę konspiratorów, w tym także
tych, którzy „załatwiali” lewe dokumenty.
Wiele osób aresztowano, z tego też powodu
musiał uciec i ukrywać się pan
Świerczyński.
Dopiero w półtora miesiąca od pierwszego
naszego uwięzienia we Włocławku, w piątek
trzynastego listopada 1942 roku,
zaopatrzone w końcu przez pan Pietrusika w
niemiecki „glejt” na przejazd, wyruszyłyśmy
wreszcie w drogę powrotną do Włocławka.
Po wejściu do wagonu drugiej klasy na
stacji Baborówko, do pociągu do Kutna, gdy
już usiadłyśmy na ławce w kąciku, Lesia
rozpłakała się jak dziecko w moich
ramionach. Całe szczęście, że nikogo innego
obok nas nie było i mogłam się nią zająć,
delikatnie ją przytulając i pocieszając, na
ile to było możliwe w tej sytuacji. Całe
jej rozżalenie, wręcz żałość, także
tęsknota, ból i zwykły strach o swoich
najbliższych, wypłynęły z niej jak potężny
strumień i zmieszały się z potokiem jej łez
i łkań. Tak dotychczas dzielna, na pozór
silna i opanowana, tym razem nie dała rady,
by to wszystko stłumić i zatamować. Tyle
tygodni, miesięcy, a może i lat przeżywane
rozgoryczenie i nieutulona tęsknota
pokonały jej to codzienne opanowanie i
przez rozum narzucony spokój i wytrwałość.
Nigdy potem nie zdarzyło się jej nic
takiego, takie rozklejenie, jak właśnie w
tej początkowej chwili naszej podróży
powrotnej.
Dopiero za kilkanaście minut, gdy pociąg
dojeżdżał do Poznania, obie już uspokojone,
opanowane, podróżowałyśmy kołysane
rytmicznym stukotem kół, wpatrzone w
smutny, jesienny pejzaż za oknem. Po kilku
godzinach podróży, po przesiadce w Kutnie
na pociąg do Włocławka, dotknęłyśmy
wreszcie swoimi stopami ziemi w „moim
ukochanym mieście”, jak ze wzruszeniem
podkreśliła to Lesia.
Jeszcze w tym momencie obie patrzyłyśmy z
ufnością w przyszłość.
[poprzedni odcinek 16 jest tutaj: http://wiersze.kobieta.pl/wiersze/tesknota-473553]
Komentarze (17)
Janina Kraj - Raczyńska
Dziękuję za odwiedziny, komentarz i zapraszam do
czytania następnych odcinków. Serdecznie pozdrawiam.
Czytałam z wielkim zainteresowaniem , także kilka
pierwszych ...
nie ulega się nudzie :)
Arabella
Virginia
Pięknie dziękuję za odwiedziny, czytanie i miłe słowa
w komentarzach.
Serdecznie pozdrawiam.
podziwiam ludzi piszących prozę , że oczu oderwać nie
można. pozdrawiam serdecznie
dobrze się czyta, wciąga,,,pozdrawiam :)
Limuze
Dziękuję za odwiedziny, komentarz i zapraszam do
czytania. Serdecznie
pozdrawiam i dobrej niedzieli.
Powieść z rozmachem :) ale i ja przeczytałem i powiem
że spodobało mi się to Twoje pisanie
pozdrawiam
(w wolnym czasie przeczytam ich więcej )
Tańcząca z Wiatrem
Dziękuję za odwiedziny, komentarz i serdecznie
pozdrawiam.
Dobrej niedzieli.
Przyznaję się bez bicia, że przeczytałam mały
fragment, niestety brak mi czasu na tak długie teksty,
tym bardziej, że i tak to już kolejny odcinek, ale
widzę, że widzę, że z prozą Januszu dajesz sobie
dobrze radę,
dlatego dałam plus, bo się napracowałeś, jak widzę, no
i masz do niej dryg, ze tak się wyrażę.
Miłej niedzieli życzę:)
Waldi
Dziękuję za odwiedziny, czytanie i
komentarz. Serdecznie pozdrawiam.
ja też daję duży plus ..
Madame Motylek
Bardzo mi miło, że czytasz. Dziękuję za odwiedziny,
komentarz i serdecznie pozdrawiam.
Mogę dać tylko jeden plus, daję więc
bardzo duży:)
Pozdrawiam
Maciek
Wiersze się czyta, powieść się przeżywa.
Dziękuję za wizytę i opinię.
Pozdrawiam.
fajne Januszu
ale wolę twoje wiersze