Wspomnienia zostawiam wam (odc. 1)
[początkowy, pierwszy fragment mojej powieści, dotąd nie publikowany]
Prolog.
Już niedługo, jeszcze tylko kilka dni. Może
parę tygodni, a może nawet ciut więcej, niż
miesiąc. Już niedługo będę już tam, u
naszego Pana. Nasz Pan nam to obiecał i
słowa dotrzyma. Powiedział przecież: „Mój
pokój zostawiam wam”.
Zostawił nam też swoje słowa, zapisane na
kartach Ewangelii.
A ja, prosta kobieta, zwykła wiejska Maria,
teraz także te moje wspomnienia zostawiam
wam. Wam, których tak kochałam i do końca
mojej ziemskiej drogi będę tak kochać.
Ja, Maria, zawsze byłam i jestem prostą,
zwykłą kobietą. Nic w tym złego.
Kiedyś byłam zwykłą, wiejską dziewuchą, co
pasała krowy ze swoją psinką Muszką.
Później byłam też „kobietą z miasta”, jeśli
tak można nazwać ten nasz mały Skaliniec.
„Długi na wiorstę i na dwie szeroki”, jak
mawiał mój stary nauczyciel ze szkoły
powszechnej.
Skąd ta nazwa „Skaliniec”? Wszystkie
niezbyt liczne skały w okolicy są tuż za
Skalińcem, a w samym miasteczko chyba ich
nie ma. A jednak, jak nazwali, tak nazwali.
Mnie też nazwali Maria, ponoć na cześć
mojej babci, co takie samo święte imię
nosiła, ale też oczywiście dlatego, bym
miała zapewnioną opiekę Najświętszej Panny
Marii. Zawsze ją miałam, zawsze o nią
pokornie prosiłam i zawsze Jej za tę opiekę
dziękowałam. Robię to także teraz, gdy leżę
w łóżku i bez czyjejś pomocy nie jestem w
stanie się z niego podnieść. Teraz pomaga
mi moja kochana wnuczka, Ania. Jest taka
cierpliwa, zawsze jest uśmiechnięta i
pogodna. Pielęgnuje mnie, karmi i pomaga, o
wszystko też pyta, abym tutaj, w moim domu,
spokojnie i cichutko mogła odchodzić z tego
świata.
Dopóki jeszcze nie wszystko mi się
wyłączyło w tej mojej głowie, to chciałabym
wam przekazać, a wy przyjmijcie ode mnie te
moje proste słowa, te moje wspomnienia,
które zostawiam wam. Zapisywałam je przez
ponad osiemdziesiąt lat. Najpierw, przez
dwadzieścia kilka lat, zapisywałam je
tylko we własnej głowie, zapamiętując i
wciąż wspominając zdarzenia, które było
dane mi przeżyć. A potem, już po wojnie,
spisując i przepisując je ręcznie na tych
nieco zmiętych już teraz kartkach
zeszytu.
Pomódlcie się też za mnie, proszę, aby Pan
Jezus zechciał mnie już niedługo serdecznie
powitać w swoim Królestwie.
1. Nasza wieś.
Bajki i baśnie zaczynają się często od
słów: „za górami, za lasami”. W moim
opowiadaniu też występują górki, pagórki,
a także lasy, laski i zagajniki. Nie ma ich
zbyt dużo tutaj u nas, na Kujawach, ale
jednak występują. Nawet w mojej rodzinnej
miejscowości, niedużej wsi Turzyniec.
Tyle tu jest zielonych pól, sadów i
ogrodów. Pan Bóg chyba ukochał kolor
zielony, bo nas obdarzył nim w tak wielkiej
ilości. Mamy również w dostatku błękitu
nieba i żółto-brązowych barw naszej ziemi,
tej urodzajnej, kujawskiej ziemi.
Gdy oczyma wyobraźni i pamięci schodzę z
tej górki, na której stał nasz dom
rodzinny, gdy słyszę ten radosny śpiew
ptaków, to szemranie łagodnego wiatru, to
zawsze widzę ścianę lasu po drugiej stronie
mojej rzeki, mojej Zgłowiączki, tej mojej
wijącej się, „błękitnej wstążeczki”. Zawsze
się zastanawiałam, jak to się dzieje, że ta
woda, ten niezbyt szeroki strumień, który
zaczyna się gdzieś tutaj u nas, na
Kujawach, płynie dalej w kierunku
wschodzącego słońca, by połączyć się z
„matką polskich rzek”, Wisłą, i dalej już
razem płynąć niezmąconym nurtem aż do
morza.
- Kiedyś tamuj pojidziesz, ino Bóg pozwoli
– obiecywała mi moja babcia, gdy się o to
pytałam. - Pojidziesz tamuj, do Gdańska,
zoboczysz to nosze morze i posłuchosz tamuj
szumu morskich fal – mawiała, nachylając
się na stoku naszej górki, żeby nazbierać
zioła, listki i gałązki dziurawca, kwiaty
mniszka czy rumianku.
Wkładała to wszystko, co zebrała do swojej
torby przywieszonej do fartucha. Nigdy nie
szła w dół czy w górę „na pusto”, zawsze
miała wypełnioną tę swoją płócienną torbę.
A pod spodem zawsze miała dla mnie jakąś
bułkę czy ciastko lub kawałek zwykłego,
wiejskiego chleba.
Babcia jednak umarła wcześniej, niż
kiedykolwiek wybrałam się w tak daleką
podróż, więc nie doczekała się mojej
relacji z polskiego wybrzeża, a sama nigdy
nie była dalej, niż we Włocławku.
Czasem szłyśmy razem aż do rzeki, a potem
nawet i do lasu za rzeką, jeśli nie było
zbyt dużo wody w Zgłowiączce. Babcia brała
mnie wtedy nad brzegiem rzeki na swoją
jedną rękę i przenosiła mnie („jak święty
Krzysztof” – mówiła) na drugą stronę, idąc
ostrożnie po takiej marnej kładce, aż ze
strachu zamykałam oczy. A woda szurała i
pluskała pod spodem, mieniąc się różnymi
kolorami i odbijając światło tego naszego
słonka.
Tam po drugiej stronie, w lesie – cóż tam
były za bogactwa! Maliny, jagody, grzyby,
zioła i krzewy. A nad głowami szumiały
niezliczone drzewa, pełne ptasich gniazd i
mieniące się wszystkimi odcieniami zieleni.
I wszystko można było dotykać, wąchać,
przytulać, liście i kwiaty, biegać między
drzewami, smykać dróżkami prowadzącymi w
prawo, lewo i na wprost. Aż do miejsca,
gdzie zaczynał się las należący do
dziedzica.
- A kto to tyn dziedzic? – pytałam babci
trochę przestraszona, bo mówiła przecież,
że dziedzic nie pozwala wchodzić do jego
lasu ani na jego pole.
- Dziedzic to tutej bogać najbogotszy
człowiek w cały gminie – tłumaczyła babcia.
- Mo duży pałac, w którym miszko. Mo tyż
służbe, mo swoje pola po różnych wsiach
dokoła Skalińca, mo tyż lasy i łunki. Mo
wszytko i jest ważny a bogaty.
- Mo wszytko i jest taki bogaty? To czymu
nie pozwolo włazić do swojigo lasu ani na
te swoje pole? – zapytałam cicho, żeby nikt
nie usłyszał. Babcia zawsze kazała mi mówić
cicho, jeśli ktoś mógłby być w pobliżu i
mógł nas usłyszeć.
- Jakby pozwolył ludzium włazić do swojigo
lasu i na swoje pole, to by mu wszytko
poniszczyli i pokradli.
Jak już byłam trochę starsza, to chodziłam
sama na łąkę i nawet nad stawy przy rzece.
Nad rzekę nie pozwalali mi chodzić, bo
mogłabym się utopić albo wpaść do jakiejś
dziury. Wcale tam nie chciałam sama
chodzić, bo było za daleko od domu i
mogłabym się gdzieś zgubić w tych zaroślach
czy ugrzęznąć w moczarach. Chodziłam więc
sama albo z Kaziem tylko na bliską łąkę,
dotykałam trawy, wrzosy, kwitnące powoje,
rozchodniki, macierzanki, a nawet osty i
pokrzywy. Przy samych stawach pełno było
trzcin i tataraku, stojących w wodzie przy
samym brzegu, a na wodzie pływała zielona
rzęsa oraz tu i ówdzie kwitnące, kolorowe
nenufary. W stawach pluskały żaby i ryby,
były też podobno raki.
Kaziu mówił, że te stawy to torfowiska,
czyli dziury w ziemi wykopane po to, żeby
wydobyć z nich torf. Torf służy do palenia
w piecu, ale najpierw trzeba go ususzyć. Te
torfowiska, czyli te wielkie dziury
wykopane w ziemi, zapełnia potem woda i w
ten sposób robią się stawy.
- A skund jest ta woda do tych dziur po
torfie? – pytałam zaciekawiona.
- Woda jest wszyndzie, nawet pod zimium –
mówił Kaziu. - Jak się wykopie wielkie,
głymbokie dziury, to woda tamuj wnińdzie i
pozaliwo te dziury – wyjaśniał.
- A co robi tutej tyn kamiń? – spytałam,
pokazując na wielki, jakby pstrokaty,
szaro-brązowy głaz, wystający z ziemi u
podnóża naszej górki, niedaleko od
mniejszego stawu. Na wierzchu kamień był
wielki i płaski, tak że można było na nim
spacerować albo siedzieć i na przykład
odpocząć i zjeść śniadanie.
- Jak to, co robi? – zdziwił się Kaziu moim
pytaniem. – Siedzi w zimi, bo to jest
wielki rycyrz zaminiuny w głaz. Nie zdunżył
umknuńć przed stadym wilków, no to w
ostatni chwili Matka Bosko zaminiła go w
głaz, zieby wilki go nie zagryzły.
- To gdzie on tero jest, tyn rycyrz, skoro
wilki go nie zagryzły?
- Chiba jest w niebie, bo przecie umorł. Bo
to było strasznie downo, jeszcze przed
bitwum pod Płowcamy. Musioł od tamtygo
czasu umrzyć, przecie to prawie szećset lot
tymu była to bitwa. Za sześć lot bydzie już
przecie równo szećset lot.
- A co to jest takigo ta bitwa pod
Płowcamy?” – spytałam.
- To ty głupio, nie wisz, co to jest bitwa?
To jest wtedy, jak ludzie na kuniach, albo
na piechote, lecum po polu albo po lesie i
do siebie strzelajum. A jak sum blisko
jedyn drugigo, to wyciungajum szable albo
miecze, albo topory i sie rumbium nimi po
łbach, żeby sie pozabijać. Jak jedyn
drugigo zabije, to tyn pirszy wygrywo
bitwe, a tyn drugi jest zabity i przegrywo.
Przecie to takie proste.
Kaziu wziął leżącą w trawie gałąź i zaczął
koło mnie nią wywijać, ale nie uderzył
mnie, tylko trochę postraszył. Zasłoniłam
sobie głowę, na co on zaczął się śmiać i
krzyczał:
- Nie bój się, dziewczyn i bab w bitwie się
nie zabijo, tylko chłopów. Jak byńdziesz
dużo, to póńdziesz do szkoły i na pywno się
dowisz wszytkigo – dodał jeszcze Kaziu.
Nawywijał jeszcze trochę gałęzią nad moją
głową, a potem zaczął walić jakimś małym
kamieniem w ten drugi wielki kamień, co
najpierw był rycerzem sześćset lat temu.
- A mosz!, a mosz!, a mosz! – krzyczał
głośno i walił, aż się echo od lasu
odbijało.
Patrzyłam ze strachem na tego mojego brata
i jednocześnie podziwiałam go, że tak dużo
wie. Ja miałam za dwa lata iść do nowej
szkoły w Skalińcu, a Kaziu chodził jeszcze
do starej szkoły w Górzyńcu i był już w
czwartej, ostatniej klasie. Teraz zawsze
chodzili tam razem z Kingą, naszą
siostrzyczką, która uczęszczała do
pierwszego oddziału. Kaziu się nią
opiekował, bo był starszy od niej o trzy
lata i był już bardzo mądry.
Mama mówiła, że też będę musiała chodzić do
szkoły, bo takie jest teraz zarządzenie.
Mówiła też, że w tej nowej, pięknej szkole
będzie czyściutko i będzie mi tam bardzo
dobrze. Nuczę się tam czytać i pisać po
polsku, także rachować oraz dużo innych,
mądrych rzeczy. Moja mama nigdy nie uczyła
się w szkole, ale mówiła, że mi się tam na
pewno spodoba.
Jak już poszłam do tej nowej szkoły w
Skalińcu, to na początku wcale mi się tak
bardzo w niej nie podobało. Zwłaszcza to
codzienne tam chodzenie, taki kawał drogi,
nawet jak padał deszcz i było zimno. Trzeba
było iść najpierw przez Górzyniec, a potem
przez Marysin, koło takiego białego pałacu
z czerwonymi dachówkami. To nie był pałac
tego dziedzica, ale innej dziedziczki i
wcale go nie widziałam, bo był daleko od
drogi. Tylko Kaziu mi o nim mówił i jak
wygląda. Potem się szło jeszcze przez jakiś
czas drogą, potem przez drewniany most, co
pod nim płynęła ta moja „błękitna
wstążeczka” Zgłowiączka, aż do tego
miejsca, gdzie był ten wielki pałac
bogatego dziedzica. Przy samej figurze
Matki Boskiej była taka wielka, żelazna
brama, przez którą wjeżdżały powozy do
pałacu. Zawsze tam zaglądaliśmy przez tę
bramę, bo było stąd go widać.
Raz kiedyś widziałam także taki powóz.
Ciągnęły go dwa gniade, wielkie konie,
takie same, jak były w naszym
gospodarstwie. Z przodu siedział stary
człowiek, fornal, w takiej czapce z
daszkiem, a z tyłu o siedzenie opierała się
młoda pani ze swoim małym chłopcem, takim
jak Kaziu. Mama mówiła, że ten mały
chłopiec miał na imię Bronek. Jak
wyjeżdżali z bramy, to się zatrzymali przy
figurze i fornal zdjął czapkę, a pani się
przeżegnała i zaraz pojechali dalej. Tylko
jeszcze kląskanie końskich kopyt słyszałam,
jak odjeżdżali w kierunku Skalińca. My
wszyscy też się przeżegnaliśmy i poszliśmy
dalej, po takiej pięknej ulicy, co wzdłuż
niej rosły wielkie drzewa. Kaziu mówił, że
to lipy. Potem już przechodziło się przez
drogę do tej mojej wielkiej szkoły, co
miała takie wielkie okna, jak wrota do
naszej stodoły.
Przy szkole był też podobny ogrodzony
placyk, jak przy tej figurze, ale zamiast
Matki Boskiej był tu duży święty krzyż Pana
Jezusa. Zawsze pod tym krzyżem, tak samo
jak pod figurą Panienki Najświętszej, były
kwiaty i było pełno jakichś krzewów
dookoła. Mama mówiła, że figurą opiekują
się siostrzyczki zakonne, co mieszkały koło
kościoła. Raz sama kiedyś widziałam, jak
dwie siostry szły po chodniku i niosły w
rękach kwiaty, pewnie do tamtej figury. A
krzyżem Jezusowym przy szkole opiekowały
się inne siostry, co były nauczycielkami w
tej naszej szkole. Jedna to była panna
Zofia, a ta druga to panna Jadzia, co
uczyła też Kingę.
Kaziu już nie chodził do żadnej szkoły, ale
mama kazała mu iść ze mną i z Kingą, żeby
nas tam zaprowadził i zostawił przed samymi
drzwiami. Z powrotem przeważnie wracałyśmy
już same, ale jeszcze z moją koleżanką
Kasią i z Natalką, która była w trzeciej
klasie razem z Kingą. A czasem też jeszcze
z kimś innym, na przykład Jaśkiem od
Ziółków, naszych sąsiadów.
W mojej drugiej klasie już Kingi nie było,
bo zachorowała i umarła, jak była zima,
zaraz po Nowym Roku. Mama bardzo płakała,
ja też i kilka innych osób, co tu przyszły
ją pożegnać. Przez rok mieliśmy w domu
żałobę, a mama chodziła z tatą i babcią co
tydzień na cmentarz i zanosili Kindze
kwiaty. Ja też czasem chodziłam z Kaziem,
jak skończył się dzień w szkole i on po
mnie przychodził. Bo byłam jeszcze mała, w
trzeciej klasie już po mnie nie
przychodził, umiałam wrócić sama do
domu.
Komentarze (22)
:)
Wena
Pięknie dziękuję za wizytę, komentarz i czytanie.
Tekst powstaje na gorąco, na pewno będzie potrzebna
korekta i uzupełnianie.
Serdecznie pozdrawiam.
Znalazłam kilka błędów stylistycznych ale skupiłam się
jedynie na ciekawej treści, którą jestem zachwycona.
Pozdrawiam.
Waldi
Pięknie dziękuję za wizytę, komentarz i czytanie.
Serdecznie
pozdrawiam i dobranoc.
pięknie piszesz .. lubię widoki wiejskie ..teraz już
nie są takie jak za naszych czasów ..
Loka
Pięknie dziękuję za wizytę, komentarz i czytanie.
Serdecznie
pozdrawiam i zapraszam ponownie.
OLA
Za czasów mojej edukacji szkolnej i licealnej gwara
kujawska była bardzo żywa. Moi Rodzice mówili bardzo
czystą, literacką polszczyzną, ale jak przychodził do
nas brat Mamy lub ktoś inny z rodziny, mieszkający na
wsi, to zazwyczaj rozmowa była w dialekcie kujawskim.
Moja Babcia mówiła tylko gwarą, bo nigdy nie chodziła
do szkoły.
Do dziś pamiętam ją całkiem dobrze, tę gwarę, i zawsze
byłem nią zauroczony. W dalszym ciągu jest ona
używana, ale praktycznie chyba tylko na wsi.
Dziękuję za wizytę, komentarz i czytanie. Serdecznie
pozdrawiam i zapraszam (będą następne odcinki).
Pięknie,ciekawie.Przeczytałam z
przyjemnością.Pozdrawiam.
Mimo że tekst długi to powiem szczerze czytało mi się
go dobrze, dla mnie forma, którą pisałeś ten teks jest
dziwna w moim życiu nigdy nie była używana i dlatego
lubię coś takiego, ponieważ wracamy do korzeni, czyli
prowokuje do przeżycia ciekawych historii?
Krzysztofie, nie ukrywam lubię takie opowiadania może
dla tego, że to dla mnie duchowa gratka, co nasz
polskie zawsze jest ciekawe:)
Pozdrawiam jak zawsze serdecznie i uśmiech zostawiam,
dziękuję za wizytę Ola:)
Milyena
Dziękuję za wizytę, komentarz i serdecznie pozdrawiam.
Dobrej niedzieli.
Jak by się chciało wrócić do tamtej wsi...
Z przyjemnością! :)
Amor
Owszem, moim zamiarem jest powieść, której fabuła
osnuta jest na podstawie prawdziwych przeżyć, które w
jakiś sposób mi zostały zrelacjonowane. Ale nie będzie
to biografia ani książka ściśle historyczna, bo nie
jestem w stanie takiej napisać, a nawet mnie takowa
nie interesuje (w sensie, że nie chciałbym pisać np.
biografii).
Dziękuję za wizytę, komentarz i serdecznie pozdrawiam.
Powinieneś napisać biografię, czy też książkę
ewidentnie historyczną, a może już te fragmenty
bierzesz z jednego obszernego dzieła.
Czekam w napięciu na kolejne fragmenty.
Mariat
Gwara - to jest ciekawe pytanie, czy należy ją
przywoływać i pielęgnować, czy też nie. Zawsze mogę z
niej zrezygnować, co niewątpliwie uczynię w dalszych
częściach powieści, kiedy sam się nią zmęczę, a moi
bohaterowie będą już ludźmi znacznie lepiej
wykształconymi w drugiej połowie 20. wieku. Na razie
jestem w latach trzydziestych na wsi, więc moim
zdaniem gwara jak najbardziej uzasadniona.
Bardzo dziękuję za wizytę, bardzo ciekawy dla mnie
komentarz i miłe słowa.
Serdecznie pozdrawiam.
Zmęczyła mnie gwarowość, mimo iż opisane tereny znam z
czasów młodości.
Zapewne akcja się rozwinie.
Jeśli chodzi o warsztat - jeśli bym miała wystawić
ocenę, to by co-nieco się znalazło do podkreślenia na
czerwono, ale tu - chodzi o mile spędzony czas, więc
czyta się.