Cancer
Zbliża się w dziwnej metalowej masce. Z
wywierconymi w niej niesymetrycznie wieloma
otworami. O różnej wielkości, różnym
kształcie. Tam, gdzie powinny być oczy albo
uszy, bądź usta… Coś, co jest zdeformowane
zwielokrotnionymi mutacjami syndromu
Proteusza, czy von Recklinghausena...
Żywe, to? Martwe? Ani żywe, ani martwe.
Idzie wolno w szpiczastej, nieziemskiej
infule, jarzącej się na krawędziach
odpryskami gwiazd. Idzie w ornacie do samej
ziemi, ciągnąc za sobą szeroką szatę po
podłodze usianej miliardami ostrych jak
brzytwa opiłków żelaza. Najpewniej chce
wydawać się większym. Tylko po, co?
Przecież jest już i tak największym wobec
swojej ofiary.
Jest tego dużo, tych wielobarwnych
luminescencji i tych wszystkich mżeń.
Jakichś takich niepodobnych do samych
siebie w tej całej gmatwaninie barw,
wziętych jakby z delirycznej, przepojonej
alkoholem maligny. Idzie wolno, albo
bardziej skrada się jak mięsożerca. Stąpa
po rozsypujących się truchłach, których
całe stosy piętrzą się po ciemnych kątach,
bądź wypadają z niedomkniętych metalowych
szaf…
Lecz oto zatrzymuje się w blasku księżyca.
W srebrnej poświacie padającej z ukosa
przez wysokie witraże tak jakby fabrycznej
hali. Rozkłada szeroko ramiona z obfitymi
mankietami, upodabniając się cośkolwiek do
krzyża. W rozbrzmiałym nagle wielogłosowym
organum, płynącym gdzieś z głębokich
trzewi. Rozbłyskują świece. Ktoś je zapala,
lecz nie widzę w półmroku, kto. Jedynie
jakieś cienie snują się w oddali, aby
rozfrunąć się z nagłym krakaniem niczym
czarne kruki, co obsiadają pod stropem
kratownicę gigantycznej suwnicy.
Otaczają mnie pogłosy metalicznych stukań,
chrzęstów w tym grobowcu martwych maszyn.
Pośród pogiętych blach, zardzewiałych
prętów, zdewastowanych frezarek z
opuszczonymi głowami… W odorze rozkładu
rdzawych smug znaczących ich puste w środku
korpusy… Wśród plątaniny niekończących się
rur, rozbebeszonych rozdzielni prądu,
sterowniczych pulpitów, nieruchomych
zegarów…
Tryliony komórek naciekają wszystko w
szmerze nieskończonego wzrostu. Pośród
zwisających zewsząd cuchnących szmat
przedziera się niezwyciężona śmierć. Na
aluminiowym stole resztki spalonej skóry.
Skierowane w dół oko kobaltowej lampy zdaje
się nadal je przewiercać kaskadą
rozpędzonych protonów. Mimo że wszystko
jest milczące, dawno zaprzepaszczone w
czasie i bezczasie… Nie zatrzymało to
tryumfalnego pochodu nienasyconej śmierci.
Okrytej chitynowym pancerzem. Przecinającej
powietrze brunatnymi szczypcami…
To się wciąż przemieszcza, ciągnąc za sobą
rój czarnych pikseli. W jednostajnym i
meczącym, minimalistycznym drone. Na
zasadzie długich i powtarzających się
dźwięków przypominających burdony.
Przemieszcza się jak ćmiący, tępy ból w
piskliwym szumie gorączki.
A przechodzi? Nie. Nie przechodzi wcale.
Zatrzymało się, jarząc się coraz bardziej
na krawędziach. Błyskając rytmicznie. Stąpa
w miejscu jak bicie serca. W tym całym
obrzydliwym pulsowaniu słyszalnym głęboko w
rozpalonych meandrach mózgu, jakby to były
uderzenia ciężkiego młota. Szum idzie
zewsząd, jak mikrofalowe promieniowanie
tła. Na ścianie tkwiący cień mojej czaszki
pełga w nerwowych oddechach nocy. W
dzwoniącej ciszy nadchodzącego sztormu.
Chwytam się desek, prętów, wszystkiego, aby
nie stracić świadomości. Nie zemdleć.
Sześciany powietrza już furkoczą od
nastroszonych piór. Otaczają mnie całe ich
roje. Tnąc wszystko stalowymi dziobami,
spadają ze świstem en masse. Wbijają się
głęboko aż po rdzeń. Przebijają się z
trzaskiem poprzez mury, podłogi. Jak te
świdry, udary, pneumatyczne młoty… Poprzez
krzyki malarycznych drżeń, które
nawarstwiają się i błądzą echem jak
rezonujące w oknach brzęczące szkło.
Poprzez śmierć.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-26)
https://www.youtube.com/watch?v=Avb9nJQ97Dc
Komentarze (3)
Mroczny czad, pozdrawiam serdecznie Włodzimierzu.
Wyobraźnia znów zaszalała... pozdrawiam.
no, dałeś czadu!
Strach się bać.