Kawa, cz.1/2
Czas: lato roku 1989. Miejsce i forma aktywności: powrót z Kętrzyna do domu na rowerach
(...)
Dwie godziny, pełne śmiechów i rozmów,
minęły szybko. Przed kolacją pożegnaliśmy
nasze posmutniałe dzieci i wyruszyliśmy w
powrotną drogę. Nie chciałem wracać tą samą
trasą, po drugie mieliśmy tylko kilka
godzin do zmierzchu. Pojechaliśmy więc w
kierunku Olsztyna drogami wojewódzką i
krajową , przy której były zaznaczone na
mapie turystycznej pola biwakowe i
kempingi.
Pogoda dalej nam dopisywała – było ciepło,
ale nie za gorąco; jedynie słońce nas
oślepiało, świecąc prosto w oczy. Ruch
samochodów był niewielki i nie przeszkadzał
w jeździe.
Nie śpieszyłem się, a kolejne pokonane
kilometry i tak zostawały za nami.
Minęliśmy jeden kemping, potem pole
biwakowe, ale małżonka stwierdziła, że
„jedzie mi się dzisiaj dobrze i dopiero
gdzieś pod wieczór rozbijemy się na noc”.
Byłem nawet z tego zadowolony, chociaż
przed nami już nie było żadnego miejsca
zaznaczonego na mapie turystycznej. Czy to
pierwszy raz? Bory się tu ciągną, ale wilki
nas nie zjedzą. Gdzieś się rozbijemy z
namiotem.
Przed godziną dwudziestą nagle pociemniało.
Stanęliśmy i przyjrzałem się horyzontowi
przed sobą. „Jasny gwint, tylko nie teraz”!
– przebiegło mnie nerwowe życzenie. Od
kilku kilometrów droga wiodła przez gęsty
las i wiedziałem z mapy, że długo jeszcze
nie będzie najmniejszej wioski.
– Gabrysiu, jedziemy szybciej, niedługo
chyba lunie i to porządnie! Może trafimy na
jakieś schronienie, bo inaczej…
Przyspieszyliśmy, jadąc prosto pod
nadciągające, ciemne deszczowe chmury. I
nagle – szczęście, zbawienie! W środku lasu
stała przy szosie wiata autobusowa. Daszek
miał szczeliny, ale to i tak było lepsze
ukrycie, niż pozostanie w otwartym lesie.
Do tego w środku stała ławeczka. Czemu
postawili wiatę w tak bezludnym miejscu? To
mnie nie interesowało, liczyła się jej
użyteczność w najbardziej potrzebnym
momencie i miejscu.
Ledwie zdążyliśmy się schować, na twarze
padły nam już pierwsze krople deszczu. Po
kilkunastu sekundach lunęło jak z cebra.
Była to ściana wody, nawet nie było widać
lasu po drugiej stronie szosy.
– Ale nam się udało, prawdziwe oberwanie
chmury – uśmiechnąłem się do małżonki. –
Ale i dobrze, takie ulewy szybko mijają.
Niestety, rzęsisty deszcz padał ponad
godzinę. Daszek przeciekał i trochę
zmokliśmy. Na szczęście ratowały nas
przeciwdeszczowe kurtki.
Kiedy ulewa przemieniła się w drobny
deszczyk, wyciągnąłem mapę i przyświecając
latarką przypatrzyłem się trasie przed
nami.
– Gabrysiu, aż do Barczewa są same lasy. To
kilkanaście kilometrów; godzina, może
półtorej jazdy. Niedługo noc będzie. W
deszczu rozbijać w lesie namiot? Pojedźmy
dalej, może w tym mieście znajdziemy jakiś
nocleg. To jak?
– Jedziemy– małżonka strząsnęła kaptur i
przetarła czoło – prawie już nie pada.
To było zbyt szybkie stwierdzenie, bardziej
nasze chciejstwo. Po kilkunastu minutach
jazdy deszcz nas znowu chwycił, chociaż już
nie tak rzęsisty. Nie przerywaliśmy jazdy,
chociaż w zapadającym zmierzchu i
dynamowych, słabych lampkach rowerowych
światło ledwie się przebijało przez
rozbryzgi wody. Co chwila przecierałem
okulary, aby coś dojrzeć przed sobą. Co
kilka minut nawoływałem do jadącej za mną
małżonki:
– Gabrysiu, jesteś?
– Jestem, jestem! Jedź, nie stawaj!
Po małym podjeździe, na szczęście bardzo
wypłaszczonym, zaczął się długi zjazd.
Lekkie naciskanie hamulców spowolniło jazdę
do bezpieczniejszej prędkości; wpatrywałem
się tylko w szosę przed sobą. Ściemniało
już całkowicie i słabo ją widziałem, ale
przynajmniej deszcz ustał całkowicie.
Byłem już na samym dole, kiedy z tyłu
dobiegł mnie głos mojej towarzyszki:
– Zdzisiek, coś świeci po prawej!
– W środku lasu?! Na mapie nic nie było.
Może leśnictwo?
Zatrzymałem się. Po przetarciu okularów
dojrzałem po prawej stronie jezioro,
dochodzące aż do szosy. Blisko jego brzegu,
kilkadziesiąt metrów od nas, faktycznie
pobłyskiwały słabe światełka.
– Idziemy zobaczyć. – Zawróciłem rower. –
Może będziemy mogli tam przenocować.
Kiedy podeszliśmy bliżej, okazało się, że
nie było tam domostwa, tylko stały namioty.
Przez ścianki kilku z nich przebijało się
światło latarek, słabe ale widoczne w
mroku.
– To chyba jakieś pole biwakowe – mruknąłem
do połowicy. – Ale dziwne, nie wygląda na
dzikie, jest zagospodarowane i dużo
namiotów. Dlaczego nie ma go na mojej
mapie? Mam przecież nową.
Polanka nadbrzeżna była oczyszczona z
krzewów, drzewa też rosły z rzadka.
Dojrzałem nawet drewniany szalet i
zadaszone ławeczki ze stołem. „Nie ma co
jechać dalej. Mamy miejsce na nocleg” – od
razu zdecydowałem.
– Dobra, tu się rozbijamy, póki nie pada.
Dobrze, żeś zauważyła. – Poświeciłem
latarką wokół. – O, tutaj jest płasko.
Rozstawię namiot, zjemy coś na sucho i
lulu.
– Nie chce mi się nic jeść. Chcę się tylko
przebrać i spać.
– Masz rację, też nie jestem głodny.
Wyciągnij suche rzeczy z sakw, a ja
zabieram się za namiot.
Wyczyszczenie miejsca z mokrych gałązek i
szyszek oraz rozstawienie namiotu poszło
nam sprawnie. Po półgodzinie leżeliśmy już
na nadmuchanym materacu, przebrani w suche
rzeczy. Ciepły koc pozwolił szybko się
rozgrzać.
– Uff, zdążyliśmy. Znowu deszcz zaczyna
padać – szepnąłem, przytulając się do
małżonki.
– Yhmm… – odmruknęła. Już była w objęciach
Morfeusza.
Nie trwało długo, a i ja poszedłem w jej
ślady…
– Hellou! Hellou? – Jakiś głos, dochodzący
sprzed wejścia do naszego płóciennego
mikropałacyku, obudził mnie momentalnie.
Połowica, w przeciwieństwie do swojej
męskiej drugiej połówki, nie tak łatwo
dawała się wyrywać z objęć snu. Przetarłem
oczy – przez ścianki namiociku przebijało
się słońce. Jest, jest pogoda!
– Chwilę… – nie mogłem nawet usiąść, więc
zacząłem ostrożnie się wykręcać, próbując
zamienić miejscami głowę z własnymi nogami
– chwileczkę…
Nigdy nie byłem gimnastykiem, ale udało
się; małżonka dalej smacznie spała. Po
rozpięciu suwaka od wejścia poczułem… –
„nie, chyba mam węchowe omamy” – przemknęło
mi przez głowę.
To była jednak najszczersza prawda. Prawda
zapachu kawy, aromatycznej, prawdziwej
kawy!
Mrugnięcie oczami pomogło – przed sobą
zobaczyłem dwa kubki z unoszącą się nad
nimi mgiełką. Trzymane były w czyichś
rękach, ale ich właściciel mniej mnie w tej
chwili interesował. Zresztą widziałem tylko
jego nogi..
– Koffi? Bitte.
– Tak, tak, ja, ja. Dzięki, z wielką
przyjemnością, danke. – Z oszołomienia,
jeszcze nie całkiem dobudzony, mieszałem
słowa polskie z niemieckimi, zapamiętanymi
z lekcji szkolnych w moich młodzieńczych
czasach. Dotarło do mnie, że właściciel tej
kawy nie jest Polakiem.
– Kawa? Masz kawę?! – To własna małżonka
jednak się obudziła i próbowała pierwsza
przepchnąć się obok mnie przez malutkie
wejście namiotu. – Kawa! Dla nas?!
– Spokojnie, nie pchaj się tak, bo maszt
złamiesz. – Dobrodusznie próbowałem
przywołać małżonkę do porządku. – Już
wychodzę.
„Kawa z rana jak śmietana! – przemknęło mi
przez głowę stare powiedzenie, chociaż
wielu innych zamieniało pierwsze słowo na
nazwę chmielowego napoju. Ja jednak do nich
nie należałem. – Piękna pobudka po
wczorajszych przeżyciach”.
Wyczołgałem się z namiociku i przyjąłem
kubek od młodego blondyna, jednocześnie z
wdzięcznością wyciągając prawicę.
– Dzięki, z przyjemnością. Danke… danke
schön. Zdzisław.
– Bitte. Johann – odpowiedział z uśmiechem,
ściskając mi dłoń. – Und mein… moja Frau,
Heike – przedstawił stojącą obok szczupłą
blondynkę.
Przywitałem się z nią i szybko pociągnąłem
łyk gorącej kawy. Uch, jak smakowała…
Moja połowica wyczołgała się za mną i
również przywitała z Niemcami, którzy
zrobili nam pobudkę, aby sprawić taką
przyjemność. Z lubością pociągnęła łyk
aromatycznego napoju. Można żyć! Usiedliśmy
w czwórkę przy stojącym obok stole i
zapoznaliśmy bliżej, posługując się
podstawową znajomością dwóch języków oraz
tradycyjną, odwieczną mową migową.
Okazało się, że nowi znajomi są małżeństwem
z NRD i wraz z dwójką swoich dzieci
przyjechali wartburgiem do Polski, aby ją
pozwiedzać w czasie urlopu. Usłyszeli w
nocy, że ktoś rozbija namiot obok nich,
więc rano na benzynowym kocherze zagotowali
wodę i zaparzyli kawę dla nowo
przybyłych.
– Wy fahren. Był desch… derss... – Johann
zrezygnował z próby wymowy bardzo prostego
polskiego słowa i wskazał palcem w górę. –
Regen, Wasser. My warm koffi.
Uśmiechnąłem się i dopowiedziałem:
– Deszcz. De-sz-cz. Proste. Powtórz,
Johann, noch einmal. Dżdżysty deszcz.
Dżdży-sty de-sz-cz.
.
Spróbował wypowiedzieć, skrzywiając usta i
zgrzytając zębami, jakby jadł chleb z
piaskiem. Zrezygnowany, machnął ręką i
roześmiał się, wtórując głośnemu wybuchowi
naszej wesołości.
cdn.
fragment nowo pisanej książki "Czas dojrzałości" z cyklu "Zza zasłony czasu"
Komentarze (6)
PS. Miałem poprzestać na tym fragmencie, ale
przysiadłem dzisiaj fałdów i powinienem dzisiaj
napisać dokończenie. Jeżeli zdążę, to jutro 2. część
wstawię.
Markiz69, miło, że nie zanudziło :)
Krzemanko, to i fajnie :) Również miłego popołudnia :)
JoViSkA, "zainteresować" - to podstawa. Pozdrówka :)
Mojeszkice - opowiadanko do poczytania przy popijaniu
gorącej, aromatycznej kawy ... ;)
Pozdrawiam.
Ściągnął mnie tutaj zapach kawy. Oczywiście z wielkim
podobaniem przeczytałam opowieść o ciekawym i
zaskakującym spotkaniu.
Pozdrawiam
Przeczytałam z dużym zainteresowaniem :) Fajna
przygoda...Pozdrawiam Zdziśku :)
Bardzo fajnie się czytało:) Miłego dnia zetbeka:)
przeczytałem na raty
z zaciekawieniem