Kim jesteś? (proza)
Zimno mi i przykro. Czuję ogromny chłód…
Moje serce. Być może to moje serce… Za
oknem deszcz i łkanie wiatru. Za oknem noc.
Noc… Wokół mnie ― ściany. Osaczają mnie.
Wilgotne, popękane ściany. Martwe
płaszczyzny bezdennej otchłani i mroku. W
drgających płomieniach świec migoczące
cienie. Wydłużone, rozchwiane, bądź
skurczone do głębi. Wokół mnie ― cisza…
Powiedz mi… Do kogo ja wciąż mówię? Do
kogo? Ogarnia mnie dreszcz opuszczenia.
Ogarnia mnie… Ogarnia mnie coś z całą mocą
śmiertelnego uścisku. Moje serce… To być
może moje serce…
Dobiega skądś jakiś szept, lecz nie
rozróżniam słów, są zbyt enigmatyczne. Są
bardziej jako symbole czegoś, co już dawno
przeszło, rozsypało się w pył. Nie rozumiem
słów, ale czuję, delikatną błogość, choć na
razie w ogromnym oddaleniu… Zimno mi. Być
może umrę. Patrzę w drgającym świetle na
pozostawione artefakty. Siedzę na podłodze,
oparty o ścianę z podkurczonymi pod brodą
kolanami. Siedzę na podłodze i patrzę na
przestrzał. W mrok. W nicość. W nic…
Wszędzie kurz. Pajęczyny na suficie,
drewnianych ramach olejnych obrazów… Z
obrazów spoglądają na mnie twarze. Obojętne
oblicza. Zasmucone. Wodzą uważnie wzrokiem.
Śledzą każde moje poruszenie… Wszędzie
wokół rozrzucone, pożółkłe zdjęcia,
fotografie z rodzinnego albumu. Fotosy,
plakaty, stare czasopisma, gazety… W
sierpniu 1957 roku Brytyjczycy właśnie
zdetonowali w Australii, na poligonie
Maralinga, nową bombę kobaltową. Ofiar nie
było. No, może poza zgonami po latach na
złośliwe nowotwory, ale ofiar nie było.
Pomrukującą chmurę rozwiał wiatr w
promieniach jaskrawego słońca, która
osiadła na ziemi, na uprawiających ją
Aborygenach. Pierwsze eksperymentalne testy
aparatów do naświetlań, leków, szczepionek,
nowatorskich operacji ratujących życie.
Nowe nurty w modzie, sztuce… Próba lotu na
księżyc…
Przerzucam stosy papierów, powyrywanych z
kołonotatnika zapisanych kartek. Teksty.
Teksty… Nie dające się sklecić rozsypane
litery. Przepojone schizofrenicznym, jakimś
pierwotnym lękiem anormalne wersy… Być może
to moje serce, skrwawiony, kurczący się,
rozkurczający węzeł.
Gdzieś w głębi wszechświata eksplodowała
supernowa. Na szybie okna zarysował się
błysk. Na szybie okna poruszonego niczyją
ręką… Albo to moje oczy… Czy to są moje
oczy? A jeśli nie moje, to czyje? Zimno mi.
Kto tu jest? Szepczę. Szepczę… Wyrzucam z
siebie nieskładne słowa. Jakiś
niezrozumiały poemat pisany prozą. Jakieś
apoplektyczne myśli paranoika.
Słyszysz mnie? Usłysz. Przytulam się do
drzewa, wdychając zapach kory, lepkiej
żywicy. Drzewo cicho skrzypi. Kołysze się.
Roztkliwia się nad czymś. To samo czynią
inne drzewa. Cały szpaler. Topole, to?
Dęby, kasztany? Twój chód jest cichy, więc
niedosłyszę. Nie słyszę niczego poza
piskliwym szumem wezbranej gorączką krwi..
Twój chód jest cichy… Jesteś tu. Nie widzę
ciebie. Ale, jesteś, skryta w cieniu
ceglanego muru. Twój chód jest cichy, tak
jak i ciche są twoje słowa, które można
niemal nazwać milczeniem… Ale, jesteś tu,
prawda? Choć nie ma ciebie, to jesteś. Mimo
że jesteś, nie widzę ciebie. Zimno mi.
Otumania mnie cisza okrutnej nocy. Otacza
mnie bezkres zapomnienia, nicość i ból… Ne
ma ciebie. Jesteś. Jesteś. Nie było cię tu
nigdy. Nigdy. Nigdy…
Śnię? Marzę na jawie? Znieruchomiałe,
milczące przedmioty śnią o samotności i
opuszczeniu. Znieruchomiałe rzeczy okryte
zakurzoną folią… Porzucone w półmroku
pracowni młotki, dłuta…
Wiesz, jesteś piękna. Czy wiesz? Wiesz, bo
ci to mówiłem wiele razy, lecz milczysz.
Wciąż milczysz, jak ten posąg otulony
mgielną melancholią majaków. Jak ta
kamienna rzeźba dłuta samego Fidiasza. Jak
ta rzeźba… Nie mogę się nasycić tym
pięknem. Nie mogę. Osiada na twojej twarzy
pył. Okrywa warstwami przemijania.
Coś mi się wciąż śni, że czymś jestem. Być
może robakiem jak w prozie Kafki. Wiję się
w sobie. Skręcam i pełzam, gdzieś donikąd.
I znowu jakieś urywki zdań. Fragmenty
monologu. Jednak słucham nieuważnie i
często gubię wątek. Nie pamiętam, co było
na początku albo go może w ogóle nie było?
Czy to, co eksploduje ze mnie, to
egzystencjalizm? Nie wiem tego na pewno.
Fiodor Dostojewski nic nie mówi, gdyż dąsa
się na mnie. Za co? Że wkraczam, że
przenikam, że po swojemu przekształcam Że
rysuję myślowe esy-floresy nieudolnym
słowem, a jeszcze bardziej ― powyginane,
grafomańskie zdania, którymi tylko próbuję
naśladować samego mistrza.
Otwieram nagle zapiaszczone, pozlepiane
jeszcze powieki, rozbudzony z niewiadomych
przyczyn. Widzę przesuwający się w oddali
cień… Zbliża się do mnie niewyraźny zarys
postaci. Przytula.
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-05-29)
https://www.youtube.com/watch?v=B6P2UqOHuTc
Komentarze (5)
Przejmujący opis. Fascynujacy zarazem.
Pozdrawiam serdecznie.
Przeczytałam z ciekawością. Koszmar nocny
wielowątkowy, trzeba uważnie czytać, żeby nie zgubić
się. Puenta taka moja. Pozdrawiam serdecznie :)
Witaj Arsis.:)
Dobrze, że to był tylko koszmarny sen, który śniąc,
nadal
jeszcze na jawie, zamienił się, w odczuie
ciepłe i przyjemne przytulenie, nieznanej osoby.
Wspaniale piszesz.
Pozdrawiam.:)
Za Anną. Mroczne studium samotności rozświetlone
finalnym przytuleniem.
Miłego dnia Arsis:)
wciągająco obezwładniająca proza.