Klincz
Słońca promienie leniwą strugą
z żył mi się sączą, gasnące
kapią z westchnieniem na ziemię rudą,
powoli się w sobie topię.
Dusi mnie jakaś duszy nadduszność
i ciężkie, miejskie powietrze,
sen-ptaki tutaj już nie gniazdują,
a ja chcę, nie wiem gdzie lecieć.
Jak wtedy kiedy konało lato,
blask gasząc w oczach wyrostka,
z dzieciństwa jednak coś mi zostało
w poobgryzanych paznokciach.
Ogarnia mnie dni fibrodysplazja —
struna zamknięta w laminat —
nie może pęknąć, nie może zagrać,
nie umie tego wytrzymać.
W przestrzeni mikry ledwie punkt czarny,
wciąż jestem i już mnie nie ma,
do bólu można się przyzwyczaić,
lecz nie da się do tęsknienia.
Komentarze (35)
Człowiek jest czasem lata całe w klinczu z samym sobą,
z całym światem, ze śmiercią. Odczuwa tęsknotę za
młodością, za miłością, za niewykorzystanymi okazjami.
Taki stan ducha oddałeś w tym znakomitym wierszu
Czarku.
Pozdrawiam serdecznie, udanej niedzieli. :)
Tak to już z ludźmi bywa: Gdy są w kraju chcą
wyjechać, bo "tu się nie da normalnie żyć", kiedy
wyjadą żyć im nie daje tęsknota...
Dobrze oddany stan ducha. Czwarta strofa zmusiła mnie
do wędrówki po Wikipedii za słowem "fibrodysplazja".
Miłej niedzieli:)
Zamyśliłem się na dłużej, szczególnie w ostatnie
strofie
Pozdrawiam :)
Cudownej urody wiersz, a puenta wzrusza.