Korowód
Urojone zwidy o ptasich czaszkach. Jakieś
dziobaki. Zaprzepaszczone dawno byty, które
przypomniały sobie o czymś ważnym w
zaświatach. I ciągną z powrotem do życia
nieskończonym korowodem dziwnego misterium.
Ciągłe wskrzeszenia nie wiadomo kogo albo
czego jak w sypiącej iskrami trakcji
wysokiego napięcia. Nie dające spokoju
myśli. Myśli. M y ś l i. Dudniące wciąż po
moich śladach MYSLI. Leżę w barłogu ze
starych gazet. Czołgam się. Przedzieram
przez duszący kurz…
Przewracam strony. Na każdej to samo. Ten
sam wytłuszczony nagłówek:
Asperger syndrome
Asperger syndrome
Asperger syndrome
Wciąż skądś wychodzą. Podążają przez środek
pokoju w jakimś nieodpartym przymusie pędu
do nie wiadomo czego. Znikają w
przeciwległej ścianie. Idą powolnym krokiem
albo zamaszystym. W nerwowym migocie
sypiących pikselami szumiących telewizorów.
Prą naprzód niezmordowane zastępy
Wiecznych, w chmurze elektronów. Atomów.
Bozonów. Kwarków… I w tej całej kwantowej
menażerii zaskakujących, niepojętych
dziwadełek. I podają coś sobie od ręki. Od
kamienia. Od czoła… Jakieś ciągłe spięcia.
Jakieś jarzenia w mdlącej, elektrycznej
woni. Idą w ciszy. W doskonałej ciszy
absolutu. W oddechu bezkresnej nocy. W
bezdechu śmierci.
Układanie w kółko tego samego. Przesuwanie
krzeseł. Natarczywe pukania. Stukania.
Tykający sekundnik wiszącego zegara…
Chrzęst zegarowego mechanizmu. GONG… I
znowu: Tk, tk, tk, tk… I znowu zgrzyt.
Zgrzyt… Odchylające się na boki wahadło… Na
boki. Boki… Tryby. Trybiki… Sprężyny… Kto
tu jest? Ktoś tu z pewnością jest, albowiem
wyczuwam odór potu. Albo odór piwnicznego
rozkładu. Moja matka już dawno umarła. Leży
na łóżku cała pozieleniała i wysuszona. I
patrzy się z wielkim zdziwieniem w sufit,
jakby zaskoczona tym nagłym brakiem
przyciągania ziemi.
Bicie serca. Łomotanie serca. Migotanie
komór. Niedomykalność zastawek… Wzburzona
rzeka płynącej w żyłach krwi. Uderzanie
przez senne widziadło o nieustalonych
rysach twarzy…
A więc uderza natarczywie czubkiem
sztywnego, wskazującego palca prawej albo
lewej dłoni w stojące na stole przedmioty:
pusty talerz, czajnik. W podskakującą
salaterkę z rozrzucanymi wokół jakimiś
trocinami… Tylko, po co? Na co to? I
wskazuje tym palcem prosto. W moją pierś.
Abym poczuł dreszcz. Nieokreślony strach… I
czuję. Do dzisiaj. Choć ów sen był u
zarania moich dziejów. W czasach mojego
dzieciństwa.
Jakieś obrazki ustawiane w tej samej
kolejności. Nie. To już co innego. Co na
nich jest? Pożółkłe, wyblakłe...
Wyświechtane do zwymiotowania banalne
pejzażyki. Takie wycacane, wymuskane… I
obojętne twarze o popękanej, fotograficznej
emulsji… Spłowiały reklamowy plakat pasty
do zębów w kolorze sepii. Uśmiecha się do
mnie rozdziawiona szeroko końska paszcza…
Czy ja wciąż śnię? Nie ma mnie już. Ale
wciąż jestem, wsłuchując się w świdrujący w
uszach krzyk spadających gwiazd. Spadając,
stukają w blaszane parapety. Rozpryskują
się jak deszcz. Jak łzy… Zza falującej
powoli firanki spogląda na mnie smutny
Albert Camus. Paląc papierosa, opiera się o
swoją nagrobną płytę z szarego kamienia.
Wygląda tak, jakby spowiadał się ze swojego
życia przed kimś całkowicie obcym. O upadku
człowieka w Edenie. O tych wszystkich
absurdalnościach życia,
egzystencjalizmach... O tych filozoficznych
dyskursach z Sartre’em… A dlaczego
Amsterdam? Niech pan powie, panie Camus:
„Bo to zimne i mokre miejsce z oparami
mgły. A koncentryczne kanały tego miasta
przypominają piekielne kręgi jak u
Dantego”. Aha. To dlatego ten smutek w
pańskich oczach. Palący papierosa Camus,
oparty o kamień w niezmienionej pozie,
rozpływa się milcząco w mgielnych oparach.
Srebrny obłok rozsnuwa się nisko przy
wilgotnych grudach ziemi. Rozprasza się.
Znika.
A może to nie on, tylko Charles Baudelaire?
Być może. Te jego Sztuczne raje, w
przesyconej wonią haszyszu aurze.
Obrazoburcze Kwiaty zła. Czy ten pełen
miejskich podszeptów i ulicznego zgiełku,
tułaczy Paryski splin…
Macham na nich ręką. Jeden czy drugi… Ja
mam swoje piekło. A więc te rury. Ciągnące
się znikąd donikąd żeliwne rury. Zamilkłe.
Martwe. Pełne pajęczyn i kurzu. Wychodzą ze
ścian, sufitów pełnymi pękami. Wszędzie
plątanina. Plątaniny. A w plątaninie…
Łączące odległe miejsca krwionośne
naczynia. Pełne złogów. Z resztkami
zeschniętej, zeskorupiałej wewnątrz krwi.
Przenikające mury, podłogi jakiejś
bezkresnej w swojej potędze, nieodgadnionej
budowli. Wielkiej jak wszechświat. Jak
wieczność cała…
Idę przez korytarze. Przedpokoje. Przez
całą amfiladę pokoi… Idę, gdzieś… Gdzieś…
Po coś… Idę… Nie pamiętam już po co… Tak
jakbym przemieszczał się przez półmrok
rodnego kanału podczas swoich powtórnych
narodzin. Lecz jest on pełen rdzy,
skrzepów, gruzu, rozbitego szkła. Gryzącego
pyłu dewastującej wszystko śmierci…
Moja matka już dawno umarła. Stała się
jedynie artefaktem dawnego życia.
Rozsypującymi się w dłoniach żałosnymi
resztkami. Zatem wychodzę w blask… Ale to
nie jest życie, tylko obskurne światło
wiszących u sufitu lamp, zakurzonych
kryształowych żyrandoli. Kinkietów na
ścianach…
Bądź w otaczające mnie zewsząd tańczące
cienie, od drżących płomieni stojących
kandelabrów, samotnych świec…
Albowiem noc. Nieskończona noc…
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-07)
https://www.youtube.com/watch?v=It35seOFJqE
Komentarze (3)
Esencjonalne, klimatyczne, duszne, do zaczytania się
Koszmar zwidów,czy trauma po przezyciach i ureazach.
Świetnie oddaje klimat w jakim porusza się
literacki bohater.
upiorne wizje. Ale mocno wciągające.