Metro noir
Wszędzie puste spojrzenia, mętne, nijakie,
wpatrzone w błękitne ekrany nuklearnego
piekła. Poruszające się nerwowo palce po
gładkim lustrze plastiku oczekują w
chwilowym bezruchu braw… I otrzymują je w
gwałtownej ulewie, w rzęsistym wodospadzie
spadającym z niebios nieskończonym
szczęściem. I zapatrzone w siebie
cukierkowe spojrzenia. Pełno ich tu. I ta
potrzeba bezsensownej mieszaniny genów
tworząca nie wiadomo, co. Tworząca bardziej
jakąś nie dająca się zidentyfikować papkę
ciągnącego się istnienia. Przecież i tak to
nie ma większego znaczenia. Przed
początkiem niczego nie było i było dobrze.
Teraz jest. Po, co? Ano, po nic. Bo i tak
tego za chwilę nie będzie. Jest. Nie ma.
Było, nie będąc wcale. Ale te kręcące
oczka, te cukierkowe puste oczka nadających
się do rozprzestrzeniania nasienia. I te
kręcące oczka, cukierkowe puste oczka
nadających się do przyjmowania nasienia… Z
którego ma wykiełkować kontynuacja
kręcących oczek, cukierkowych pustych
oczek, nadających się do rozprzestrzeniania
nasienia i kontynuacja kręcących oczek,
cukierkowych pustych oczek nadających się
do przyjmowania nasienia… Z którego ma
wykiełkować kontynuacja kręcących…
Rytmiczny stukot kół, skrzypienia,
przygasające światło jarzeniówek czy innych
neonowych kaskad, które spływają lepkim od
cukru sokiem na szare kamienne popiersia.
Zalewa je, tworząc swoisty chitynowy
pancerz nieprzeniknionej tajemnicy. Za
oknami brzemienna nicość, przesuwająca się
otchłań hadesu eksplodująca co jakiś czas
iskrami elektrycznego spięcia. Wnikanie w
mrok, w kołyszącą się bezdenną rozpacz
unicestwienia… Nie, to ja się przemieszczam
samoistnie i bez niczyjej pomocy. To ja sam
przeszywam pustkę, mijając po obu stronach
torów czarne prostokąty katakumb, we
wnętrzu których coś się porusza w tym swoim
absolutnym bezruchu czasu. Zakurzone i
martwe od milionów lat, miliardów, od
początku istnienia. Choć, to coś tam jest i
żyje, ale wcale nie żyjąc. Jest za to,
gdzieś pomiędzy i przejawia się wyłącznie w
sennej malignie, podczas której podążam do
nie wiadomo czego. Po niekończących się
labiryntach, fabrycznych halach pełnych
porzuconego złomu i cuchnących smarami
milczących maszyn. Gdzieś tam jestem…
Zatem, gdzie ja jestem? Przede mną stalowe
drzwi z brunatnymi pionowymi smugami i
napisem: Beware radiation! Being in this
place risk of cancer!
Na czarnym tle dostrzegam twarz odbitą w
szybie. Czyją? Moją? To jakaś twarz
monstrualnego cierpienia. Poruszają się jej
sine obrzmiałe usta, ale nie słyszę niczego
poza piskliwym w uszach szumem rozpędzonej
rzeki. Ktoś, coś do mnie wciąż mówi. Kto?
Jakaś zaprzepaszczona iluzja, zagubiona
nadzieja, przytłoczona niezliczonymi
warstwami przeszłego czasu, jakby
skamieniałej lawy. Teraz nie mam w zasadzie
już nic. Bo i cóż miałbym mieć, kiedy owo
nic osiągnęło rozmiary lodowatej pustki
nieskończonego wszechświata? Być może,
gdzieś tam… Jednak rozbłyski gwiazd
świadczą jedynie o umieraniu, o tworzeniu
się mgławic, w których rodzi się martwa
struktura duszy. Do kogo ja to mówię? Do
nikogo. Mimo to jesteś tam? Szumiąca cisza
świadczy, że chyba jednak nie ma. A może
jednak? Nie. Po stokroć, po tysiąckroć —
nie! Ja już niczego nie potrzebuję, poza
rozsypującymi się w moich dłoniach
resztkami dawnego życia. Albowiem
przesypują mi się przez palce pradawne
artefakty z dawno minionych epok. Choć
słyszę jeszcze echo klekoczących trucheł,
które wydają się jeszcze poruszać, choć to
przecież tylko ułuda, jakaś fantasmagoria o
wskrzeszeniu umarłych, zapomnianych…
Gdzieś tam, jakaś postać rozparta w
głębokim fotelu. Siedzi w półmroku pokoju,
w świetle umierających gwiazd. To, coś jest
nieruchome i martwe, martwe tą martwością
przedwiecznej samotności. Ogromny księżyc
wypełnia sobą podłogę, a raczej środek
pustej otchłani. Kładzie się na drewnianej
klepce przekrzywionym prostokątem okna. I
zalewa sobą leżące na niej zdjęcie, skrawek
szczęścia unoszący się jeszcze na
powierzchni niczym papierowa łódka
puszczona na stawie. Lecz nasączająca się
powoli ciężarem ostateczności, który
pochłania, ciągnie ją nieubłaganie na samo
dno.
Wirują w powietrzu drobinki kurzu, ślad po
stoczonej walce. I taka cisza panuje wokół,
i takie przeogromne milczenie rzeczy. Mówią
do mnie wykute w kamieniu postacie,
popiersia, głowy (jakże ich wiele!) Mówią,
mimo że nie mówią wcale. Wydobywają z
siebie jedynie poszum nocnego wiatru, który
załamuje się w kącikach ich ust. I mówią,
mówią wciąż tak, jak może mówić jedynie
kamień. I mówią w swojej potędze mówienia.
Mówią bardziej w wyobrażeniu mówienia.
Mówią, gdzieś w zaprzepaszczonych snach, w
wyimaginowanych widzeniach. Opowiadają
dzieje z poszczególnych etapów swojego
życia. Opowiadają i milczą. I znowu milczą,
opowiadając tkliwie i rzewnie w nikłej
poświacie nocy. W tej rozproszonej
kwintesencji blasku. Zresztą wszystko tu
jest nieruchome i statyczne, choć pełne
powietrza. Wszystkie widma o niepewnych,
zatartych kształtach nacierają na mnie w
bezruchu, zatrzymane w czasie feerie
niezliczonych gestów i symboli. To
przypomina trochę zwiedzanie nocą muzeum
rzeźb przyprószonych srebrnym światłem
księżyca. I to trzeszczenie podłogi, i ten
nikły zapach woskowej pasty… Długi
korytarz, przeogromnie długi… I wszędzie
wokół blade oblicza. Obserwują mnie z
wysoka obojętne spojrzenia, kiedy
przemierzam głuchą otchłań pustki, bez
powtarzającego się wciąż echa…
(Włodzimierz Zastawniak, 2023-06-18)
https://www.youtube.com/watch?v=XiuGozgYRJk
Komentarze (4)
Siedzę nie w fotelu ale na sofie słuchając muzyki
czytam tą twą ciekawą prozę.
Rozpisałeś się, ale warto było.
Błękitne ekrany nas otaczają z ona nas pochłaniają i
już przed tym cofnąć i uchronić się nie da.
Chyba, że do pustelni by się człowiek wybrał.
Pustka i ból samotności - potrafisz się nimi dzielić.
Pozdrawiam.
Zaznaczam komentarzem swoją obecność pod tym mrokiem.
Pozdrawiam serdecznie
Cieplutko pozdrawiam.:-))