Moje miejsce
Ciężkie z początku powieki są coraz
lżejsze, bardziej przejrzyste. Absolutna
czerń zaczyna być zastępowana
poszczególnymi odcieniami czerwieni.
Następuje w końcu ten moment stopniowego
otwierania… Przenikają przez szczeliny
drżące, mlecznobiałe promienie, ale nie za
bardzo jasne, coś w rodzaju półświatła.
Powstała widzialność jest enigmatyczna. Nie
wiem, co widzę. Nie wiem, kim jestem. Mój
umysł, nie! ― nie mam przecież umysłu,
będąc zatrzaśniętym w jakiejś ogromnej
skrzyni bez dna! Zaczynam niby dostrzegać
szczegóły, ale nie wiem, jaką spełniają
rolę w mojej widzialności. Nadal mam
wrażenie lewitowania w próżni. Nie mam
pojęcia, co się ze mną dzieje. Nie mam w
ogóle żadnego pojęcia, choć wraca nieśmiało
świadomość, wypływa z głębokiej narkozy
albo dziwnego letargu, albo z jeszcze
bardziej dziwnego snu…
Nie wiem, w jakiej pozycji śniłem, ale
wiem, że realność nabiera ostrości. Mój
umysł wychodzi stopniowo z pułapki.
Zaczynają iskrzyć w mózgu nitki nerwowych
połączeń. Zaskakują poszczególne obszary,
które odpowiadają za pełną dynamikę ruchu.
Mój umysł jest tuż pod powierzchnią lustra
wody… Wypływa… Wypływa... Wypływa… Jeszcze
chwila i zacznie funkcjonować pamięć…
Jeszcze chwila... Jeszcze, tylko chwila…
Wstrząsa mną nagle jakiś wewnętrzny skurcz
― pierwszy syndrom poruszenia. Zaczynam
czuć. Tak! ― zaczynam czuć! Moje ciało
nakłuwają tysiące igieł. Otwieram powoli
usta, wydobywając z głębi gardła
przeciągły, przejmujący krzyk…
Jest mi gorąco. Występują na czole i
skroniach kropelki potu. Nabieram powietrze
do płuc… Wypuszczam... Robię to znowu… ― i
znowu…
Obraz jest coraz wyraźniejszy. To, co tak
drży i migocze jest podwójną, potrójną
gwiazdą… Nie! ― miliardami gwiazd! Nigdy
nie przypuszczałem, że może być ich aż
tyle, jako bliskie, dalekie, bądź ledwo
dostrzegalne, zamglone byty. Przechylam
głowę i widzę teraz w pełni czteroramienną
galaktykę z jaskrawym centrum. Wiruje wokół
własnej osi, rozrzucając i jeszcze bardziej
rozciągając swoje ramiona. Im bliżej ich
końców, tym bardziej bledną, znikają w
rozproszeniu. Jest na wyciągniecie ręki…
Omiata mnie nikłym promieniowaniem kosmosu,
lśniąc na dnie moich źrenic doskonałym,
powstałym od wiecznego pędu i wirowania
blaskiem. Odnoszę wrażenie, że czuję na
twarzy delikatny powiew od tego ruchu, tak,
jakbym stał obok wielkiego wentylatora.
Wyciągam dłoń. Czuję pod palcami opór
materii. Dotykam jeszcze raz i jeszcze…
Dotykam przeźroczystej i gładkiej jak
lustro ściany… Jest taka cienka, że
przenika przez nią straszliwy chłód
wszechświata…
Siedzę na czymś w rodzaju krzesła, oparty
łokciami o mały stolik. Siedzę w samym
kącie sześcianu. Ów sześcian jest w połowie
biały. W kącie naprzeciwko świeci słabo
nieduża, podłogowa lampka. Wciąż nie mam
pojęcia, gdzie jestem. Wszystko jest w
jakimś zawieszeniu, choć sam nie odczuwam
nieważkości. Powoli wstaję. Patrzę na swoje
ciało. Jestem nagi, ale nie czuję zimna.
Robię z trudem kilka kroków. Staję po
środku tego dziwnego pomieszczenia akurat w
miejscu, w którym biel przechodzi łagodnie
w niewidzialność. Oprócz świecącej słabo
podłogowej lampki, czegoś w rodzaju krzesła
i małego stolika, nie ma tutaj więcej nic.
Zawracam. Podchodzę do szklanej i zimnej
ściany. Przywieram do niej dłońmi i czołem.
Jest niesamowicie gładka i nieskazitelnie
czysta, jakby jej w ogóle tutaj nie było.
Odpycham się od niej i widzę przez moment
odbicie swojego wynędzniałego i nagiego
ciała. Mam długą brodę i włosy, lecz nie są
siwe, są raczej ciemne. ― Kim ja jestem, u
licha? ― No, kim?
Coś do mnie dociera, ale nie jestem w
stanie rozgryźć tego do końca. Jestem w
dziwnym stanie, gdzieś pomiędzy jawą a
snem. Mam nieodparte wrażenie, jakbym na
kogoś czekał. Nie mam poczucia czasu. ― Ile
istnieję? ― Chwilę? ― Milion lat? ― A może
całą wieczność? ― Ktoś ma przyjść? ― Kto ma
przyjść? ― Kto?
Dotykam dłońmi gładkiej, nie grubszej od
średnicy atomu ściany, przylegam do niej
czołem. Wyobrażam sobie, że pęka pod moim
naporem, a lodowata próżnia kosmosu
zamienia mnie w ciągu sekundy w kamienną,
oszronioną bryłę… Kłują mnie w oczy
miliardy dalekich, nieosiągalnych,
gwiezdnych igieł. I ta wirująca powoli
tarcza czteroramiennej, spiralnej
galaktyki… Znowu spoglądam w przeciwległy
kąt sześcianu na słabo świecącą podłogową
lampkę. Ma nie więcej niż metr wysokości i
roztacza na białych powierzchniach sufitu,
ścian i podłogi lekko-żółtawe, łagodne
kręgi, które po przekroczeniu rozmytej
granicy bieli ― przechodzą w szklany
refleks.
Dotykam czegoś w rodzaju krzesła, naciskam
palcem, próbuję paznokciem… Zrobione to
jest z jakiegoś białawego, twardego
materiału tak samo, jak i stolik. Poza tym
nie ma więcej nic. Znowu patrzę na gwiazdy.
― Na ich drżenia. ― Na galaktykę. ― Na jej
spiralne ramiona. ― Na ten ledwie
zauważalny ruch… Poza tym nie ma więcej
nic. Nie ma więcej nic poza czymś w rodzaju
krzesła, poza małym stolikiem, poza małą
podłogową lampką w przeciwległym kącie
sześcianu. I poza mną. ― Na kogo ja wciąż
czekam? ― Na kogo?
Nie wiem ile upłynęło czasu. Nie wiem ile
mi go jeszcze zostało. A może jestem w
miejscu, w którym nie obowiązuje czas?
Budzę się ― usypiam. Rodzę ― umieram… Ten
cykl nie ma początku ani końca. Jestem
zawieszony w jakiejś dziwnej przestrzeni.
Jestem, gdzieś pomiędzy materią, a
nie-materią. Czuję i nie czuję, pamiętam i
nie pamiętam. ― Kto ma przyjść?
Wciąż to samo widzenie, te same gwiazdy i
wirująca wolno galaktyka. To samo
niby-krzesło i ten sam mały stolik. I
świecąca wciąż słabym blaskiem nieduża
podłogowa lampka. Nie czuję chłodu, ale nie
czuję też gorąca. Stoję w samym kącie
sześcianu przy moim krześle i małym
stoliku, oparty plecami o niewidzialne
ściany i spoglądam w przeciwległy kąt.
Patrzę na to wszystko z coraz bardziej
obojętnym wzrokiem. Poza mną drgają gwiazdy
i wiruje wciąż galaktyka. Trwam, nie żyjąc.
Nie żyję, trwając. Jestem ― gdzieś
pomiędzy…
Nie jestem już człowiekiem, ale też nie
jestem duchem. ― Zatem, kim jestem? ― Albo,
czym? Nie przynależę już do świata materii,
ale też nie przynależę do świata
nie-materii. Absolutny bezwład i cisza.
Absolutne wyobcowanie. Znowu czuję, że nie
ma mnie tu ani tam. Znowu przestaję
pamiętać, choć i tak niewiele zapamiętałem.
Lecz o dziwo znowu pamiętam wiele. Można to
porównać do spienionych fal, które
napływają ― odpływają ― wracają… ― I tak
bez końca… Wciąż tak bez końca… Obmywają
mnie… Zostawiają błyszczący ślad na brzegu…
Obmywają moje stopy… Niosą woń słonego
powietrza… Przelatują po niebie białe mewy…
Przysiadają na czarnych konarach, bądź na
krawędziach rybackich kutrów, tych
porzuconych kutrów z łopoczącymi na wietrze
kolorowymi chorągiewkami… Na krawędziach
kutrów, wciśniętych do połowy w wilgotny
piasek... Przelatują… Szybują… Odlatują…
Wszystko jest jakieś zamazane, zamglone.
Wszystko jest takie milczące, jak puszczane
w zwolnionym tempie kadry niemego filmu.
Nacierają zewsząd niejasne, stępione
kontury przedmiotów… Wciąż nacierają… Jest
ich coraz więcej…
Otwieram oczy i widzę znowu coś na kształt
krzesła i małego stolika, i małą podłogową
lampkę w przeciwległym kącie sześcianu.
Patrzę na niewidzialną ścianę… Podchodzę do
niej… Dotykam opuszkami palców… Przywieram
czołem, czując chłód gładkiej i
nieskazitelnie czystej powierzchni. Kłują
mnie w oczy igły miliardów gwiazd. I widzę
wirujące powoli ramiona spiralnej
galaktyki… Staję się senny… Znowu senny…
Opadają powieki… Ogarnia mnie czerń… Chyba
już nie zdążę sobie niczego więcej
przypomnieć. ― Kto ma przyjść? ― Nie
przyjdzie nikt. ― Usypiam po raz kolejny. ―
Umieram po raz kolejny. ― Usypiam znowu...
Już więcej nic.
(Włodzimierz Zastawniak, październik,
2016)
Komentarze (6)
Ten fragment interesującej prozy wciąga wręcz zasysa.
Wciągasz w swoje miejsce.
Wsysa ten tekst, jak czarna dziura... (to komplement,
żeby nie było... :)
(Od połowy czwartego akapitu natrafiłam na ogromne
zagęstnienie tekstoprzestrzeni zaimkiem "jej"...;)
..czuję stan zawieszenia - ciągle ściana szklana zimna
lecz nieobojętna - sen to ucieczka
linijka po linijce wchodzę w ten szczególny stan.... i
Tym razem wciągnąłeś mnie na maksa - zagadkowe -
szkoda, że nie puentujesz jakimś rozwiązaniem,
podpowiedzią z której można by wyciągnąć jakiś
wniosek... Nie znajduję żadnej sugestii i zostawiasz
czytelnika z szerokim polem do samowyzwolenia z tekstu
:).
Brzmi jak sen, i we śnie chociaż tak dużo się dzieje,
to jesteśmy tam samotni. Ma fantazję autor.