Śmierć mnie przemieniła
Spójrz na mnie. Nie jestem już człowiekiem.
Obijam się o ściany, kiedy idę wąskim
korytarzem ku nie wiadomo czemu. Otacza
mnie zewsząd wilgotna stęchlizna martwych
ścian. Wszystko tu cierpi z powodu braku
obrazów i możliwości poruszeń, choć
przenika warstwy czasu mozaika sennych
widm.
Wracam do domu. Nikt i nic mnie nie wita.
Zapalam światło, które zalewa mnie mdławym
potokiem żółtawego blasku. Dudni w porywach
wiatru sina, deszczowa noc. Nikt i nic mnie
nie wita. Choć słyszę jakieś westchnienia i
trzaski. Ale to zwykła materia
rozsychających się przedmiotów. Na ścianie
zakurzony obraz z widokiem na morze.
Utrwalony moment zachodzącego słońca. Nikt
i nic mnie nie wita, bowiem nastał teraz
czas śmierci z unicestwieniem wszelkiego
bytu.
Zawsze lubiłem noc, tę jej nostalgię i
nieuchwytną melancholię. Lecz teraz w jej
oddechu czuję cmentarny chłód. Przekraczam
progi, pokonując niewyobrażalne odległości
i przestrzenie na niemalże kosmiczną skalę.
Starożytne meandry i labirynty prapoczątku…
Z przedpokoju do pokoju. Z pokoju do
pokoju… Z przedpokoju do łazienki, w której
bulgocze pod sufitem plątanina żeliwnych
rur. Swoista, pokryta brunatno-czarnymi
nowotworowymi naroślami pozostałość dawnego
życia. Wieńcząca się u szczytu niczym
ramiona szeroko rozwarte jak grób. Teraz, w
tej kwintesencji agonii, zawadzam stopami o
rozsypujące się truchło dawno umarłego
ojca, które leży na posadzce w resztkach
kurzących się przy najmniejszym poruszeniu,
poszarpanych łachmanów z szarych,
falujących pajęczyn.
Co tu robią te pozostałości? Nie wiem.
Jakaś silna dłoń wrzuciła je tu prosto z
sennej maligny. Ta sama dłoń, która
objawiła się kiedyś w moim rozgorączkowanym
śnie. Miałem chyba ze cztery lata. I jakaś
postać (mężczyzna?) szła w moim kierunku
uderzając silnie wskazującym palcem w
wyimaginowane przedmioty (pojemnik pełen
trocin? czajnik?...) Następnie wskazała tym
palcem w moją stronę, jakby to był strzał z
pistoletu, aż przebudziłem się z krzykiem w
objęciach tulącej mnie matki. Matki, która
już też nie żyje. Umarła z kolei w moich
ramionach z wielkim zdziwieniem w oczach.
Siedzę na podłodze z podkurczonymi nogami,
oparty o zimną ścianę. Patrzę na regał,
fotele, stół… Wszystko mi się miesza i
zamazuje. Mienią się i mżą drobinki kurzu.
Mienią się fragmenty minionych dni. Ściskam
w dłoniach „Sztuczne raje”, Charlesa
Baudelaire`a. i wszystko wydaje się teraz
takie sztuczne, już dawno przeżyte. Jakby
odległe post-apokaliptyczne wizje… Jakieś
pozostałości, odkopane przez archeologów
artefakty, zmurszałe szczątki… Miotam się w
podejrzanym śnie z plątaniną rojeń.
Napastują mnie jakieś konwulsyjne łkania.
Niedorzeczne, powtarzane na okrągło słowa,
bądź dźwięki niewiadomego pochodzenia.
Zresztą wszystko tu jest jakieś dziwne i
poza wszelką logiczną konstrukcją czasu i
rzeczywistości. Miotam się i chwieję.
Zanurzam w sennej egzystencji, która jest
tak absurdalna, że niemal boska.
Lecz, po co ja to wszystko piszę? Przecież
i tak nikt tego nie przeczyta albo prawie
nikt. Chyba że po mojej śmierci… Więc
piszę, bo przynajmniej sam siebie
przeczytam za życia. I będę się coraz
bardziej zanurzał. Staczał i rozpływał w
widziadlanej korekturze zdarzeń o
podejrzanej proweniencji. Zmieniłem się,
ponieważ zbyt dużo zalęgło się wokół mnie
utrupionych szczątków. Wyrosło ich zbyt
wiele. I dlatego sam stałem się podobny do
nich, do tych kreatur końca..
Zaśpiewaj mi kołysankę, mamo… Proszę…
Nasłuchuję, lecz nic. Jedynie piskliwy w
uszach szum… A, no tak. Zapomniałem, że
twoje ciało stało się już sine i zimne jak
skóra węża. Leży w rogu pokoju, zapatrzone
w niebyt. Nieruchome jak posągowa rzeźba z
mosiądzu, i tylko trochę zdeformowane
postępującą wirtuozerią śmiertelnego
rozkładu. Mamo, zaśpiewaj mi kołysankę…
Chcę jeszcze raz usłyszeć twój ciepły głos…
Nasłuchuję… Słyszę jedynie szum wezbranej
gorączką krwi… Gdzieś, coś zatrzeszczało,
jakby ktoś nastąpił na poluzowaną klepkę
podłogi. Ucichło. Idziesz do mnie, mamo?
Pewnie zabłądziłaś po tym całym błąkaniu
się w zaświatach i zapomniałaś drogi na
ziemię, po której przecież tak wiele razy
chodziłaś... Lecz, nic… To tylko wytwór
mojej wyobraźni, jakaś dziwna
nieokreśloność w tej pokrytej kurzem
lodowatej pustce.
Która to już butelka po alkoholu? Nie
pamiętam. A zresztą, jakie to ma znaczenie.
Nie czyta nikt i nikt nie szuka. Bo i po
cóż miałby to czynić? Wyłania się z tego
jedynie pijacka maligna i gorączkowa
melancholia wariata, który wsłuchuje się w
pośpieszne szurania krzeseł i pierzchające
kroki z prawa i lewa. W tłum, który
wychodzi zewsząd i odchodzi w mrok. W tłum
nieokreślonych bytów i zjaw trzymających
się kurczowo drewnianej poręczy kamiennych
schodów. W tłum schodzący w czeluści mroku
i zapomnienia. W ostateczny trzask
zamykanych drzwi z pogłosem odległego echa…
Coś się nagle skończyło i zniknęło. Jakieś
audytorium za ścianą zamknięte w ścisłym
kręgu naukowego wykładu, bądź
spirytystycznego seansu… Coś się skończyło
albo nawet nie zaczęło…
Pamiętam, że w ostatnim tchnieniu matki
byłem bliski wyłowienia obmierzłego imienia
śmierci. Już wiedziała jak ma na imię…
Lecz, nie dosłyszałem, bowiem zagłuszył je
potok niezrozumiałych słów, wypowiedziany
nagle i urwany w połowie zdania przez
kogoś, kto ulega gwałtownemu, wielkiemu
zdumieniu…
Jest dzień albo może i noc. W każdym bądź
razie pada lodowaty deszcz i uderza
perliście w blaszane parapety. W podmuchach
wiatru, który się wspina z jękiem po
wzorach pozrywanych tapet, gdzieś coś
nieustannie stuka w ogromnym przeciągu.
Jakby otwierane i zamykane z trzaskiem
drzwi bez klucza. Kto ma przyjść? Nie
przyjdzie nikt. Śmierć czai się znowu za
rogiem i czeka…
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-12-12)
https://www.youtube.com/watch?v=MY0_qL7G8s8
Komentarze (1)
Oj, ktoś czyta, czasem tych osób jest mniej, czasem
więcej. I będzie nas coraz więcej.
Jak zwykle mroczna jest Twoja wspaniała proza, a
nesamowita wyobraźnia kreuje niemal namacalny świat
pogrążony w śmierci i zamieraniu.
Pozdrawiam ciepło i z okazji zbliżających się Świąt
życzę pogody ducha, zdrowia i radości w sercu.