***
Nooo, to nie wiersz tym razem, a proza poetycka, ale nie ma tu takiej działki jak proza, więc...
Dzień I
Jestem kobietą bez imienia. Wiem, mam
piękną twarz i krągłe biodra, których
pożądają mężczyźni gdy płynę w ognistym
tańcu w letnie wieczory. Wiem, moje usta
rozchylają się zmysłowo w uśmiechu
przesyconym czerwonym winem pieszczącym
smukły kieliszek, a oni rzucają mi pod
stopy płatki róż. Tylko oczy… wiem,
są puste i bezbarwne, nie ma w nich już
błękitu nieba. One tęsknią…
Jestem kobietą bez imienia. Kłamię w imię
swojej własnej prawdy, walczę ze sobą o
pokój dla innych, im jestem bliżej, tym
dalej odpływam i ze wstrętem zabijam
resztki moich marzeń. One tylko
bolą…
Jestem kobietą bez imienia. W moim
świetlanym mieście rozmytym najpiękniejszym
deszczem, kochając życie powoli
umieram…
Dzień II
W zamkniętej przestrzeni życia próbuję
uciec od siebie, od zła, którym jestem.
Oddalam się na krótko i odbijając się od
ścian wracam do swojego tańca na kruchym
lodzie, do piruetów w głowie i wszystkich
kolorów rozmytych w jednej kropli deszczu.
Nie jestem ani sobą, ani swoim cieniem, ani
żadną imitacją. Jestem człowiekiem bez
przeszłości i bez jutra. Nie istnieję w
słońcu, znikam jak krople deszczu –
zbyt szybko, by wiedzieć, co to szczęście.
Jestem nieistnieniem.
Dzień III
Chciałam napisać Ci list. List tramwajowy,
deszczowy, szary. Jestem kimś, kogo nie
ma.
Kiedyś moje imię brzmiało jak muzyka
świerszczy w letnią, pachnącą sianem noc.
Już nie istnieje. Zmył je ze mnie kwaśny
deszcz na przystanku, zdmuchnął wiatr o
zapachu spalin i papierosowego dymu.
Wiesz, chyba chciałam zatopić się z Tobą w
muzyce, co nas otacza, w dźwięku
dzwoneczków elfów. Wiem, że istnieją, bo
znałam je kiedyś. Ubierałam ich buty z
dzwonkami i kolorowe skrzydła. Latałam nad
moim miastem, kiedy jeszcze mieszkało w nim
słońce…
Słucham ryku samochodów wtulona w niego i
nie zasługuję na Was obu, bo jestem
zdrajczynią przez każdą moją myśl o
Tobie… Czyż jednak tłumaczyć mam
sercu, by nie biło na Twój widok? Czy
tłumaczyć ciału, by nieograniczone przez
rozum i wolę nie wyrywało się ku Tobie w
zmysłowym pragnieniu, w głodzie długiego
pocałunku?
„Najdroższy” – słowo,
które umiem powiedzieć tylko Tobie, a
powinnam szeptać tylko jemu. Najdroższy, te
łzy, to dla Ciebie… więcej nie wolno
mi dać. Dobranoc.
Dzień IV
Słyszałam moje imię. Odbiło się echem w
ciemnej komnacie duszy i znikło. Trąciło
tylko lekko moją suknię, a jej czerń
zafalowała w krótkim tańcu, w z góry
przegranej walce z przesyconym świecą i
kadzidłem powietrzem i opadła równie
bezszelestnie, jak się uniosła.
Nie mogę iść szukać mojego imienia, bo
komnata nie ma okien ani drzwi. Nie słychać
szumu wiatru, ani huku fal oceanu, choć
wiem, że jest niedaleko. Nie wiem, ile
minęło dni i nocy na bezustannym czuwaniu.
Tu jest podobno bezpieczniej. Nad okrytą
złotą kapą sofą nie pojawi się złodziej ani
morderca. Co dzień dostaję świeże owoce, a
w ich miąższu tyle jest soku, że spływa
słodką i lepką rozkoszą po moich dłoniach.
Podłogę otulają zawsze nowe kwiaty i miękki
mech, co tłumi echo kroków i chroni przed
niepotrzebnym bólem chodzenia.
To kadzidło, te świece, to dla mnie, bo
jestem boginią i co powiem, to musi się
stać. Tylko wyjść mi nie wolno. Nie słyszę
nawet deszczu i głosów moich braci –
elfów.
Długa suknia marszczy się bezszelestnie gdy
siadam na twardym, ale złotym krześle przy
mahoniowym stole i nalewam kolejny
kieliszek wina zapalając kolejnego
papierosa.
Dzień V
Za szybą tramwaju noc i deszcz. Moje włosy
przesiąknięte mokrym zapachem skręciły się
w małe loczki jakby chciały pokazać, że to
one sobą rządzą. Ten wiatr… Kiedyś
kochałam i wiatr i deszcz i noc. Jestem
siostrą wiatru, żoną deszczu, to ja jestem
nocą. Zdradziłam jednak moich barci i
siebie, zamieszkałam w świetlanym,
rozmytym, rozpłakanym mieście.
Przemykam między mrocznymi ulicami z
deszczem i wiatrem we włosach, ze zbyt
mocnym makijażem, z rozmazanym tuszem pod
oczami.
A byłam kiedyś nocą…
A byłam kiedyś wolna…
A byłam kiedyś szczęśliwa…
Już dawno przestałam odczuwać, bo moje
uczucia mnie ranią. Tak jest łatwiej. Nie
ważne, co lepsze, ale co prostsze i
bezpieczniejsze. Tego nauczyłam się od
mieszkańców…
Dzień VI
Znów piszę list do Ciebie. Znów szary list
bezimienny. To Ty dajesz zapomnienie,
zaklinasz czas. Czasem nawet mieszkańcy
wydają się sympatyczni, a ich szary sens
nabiera bladych barw.
Dziś przez chwilę poczułam jakby oddech
skrzydeł moich braci, jakby delikatny
dźwięk ich dzwoneczków. To Ty uchyliłeś
drzwi tej krainy, ale one zamknęły się
szybko i tak cicho, że ich skrzypienie
zagłuszył stukot tramwajów i ryk
samochodów. Jednak nie pozwalasz mi zasnąć
snem nieprzerwanym, snem wszystkich
mieszkańców.
Wiem, że to Ty znasz moje imię – to
zaklęcie, które pozwoli mi być elfem, które
przywróci miastu słońce. Czy jednak je
wypowiesz, skoro on jest tak blisko? Czy
zabierzesz mnie w tamtą stronę, skoro
pozwoliłam mu, by zamknął mnie w ciemnej
komnacie?
Myślałam, że będę silna, że sama zniosę mój
los, który sobie przeznaczyłam. Nie umiem.
Proszę, nie zostawiaj mnie jemu. Zabierz ze
sobą do krainy słońca.
Dzień VII
Nad kieliszkiem cierpkiego, czerwonego wina
siedząc przeogromnym stole złośliwości
słucham rozmów mieszkańców. Kąśliwe uwagi
rzucane są uprzejmym tonem i przyjmowane
równie uprzejmym uśmiechem i nienawistnym
spojrzeniem.
A wino tańczy w nierozerwalnym tańcu ze
szkłem, przyspiesza oddech i wiruje w
głowie zapachem tęsknoty.
Mieszkańcy o bezbarwnych twarzach,
zakochani we własnych cieniach powtarzają
zasłyszane prawdy, recytują cudze
mądrości.
A wytrawne wino ma smak pocałunku i
pożądania, rozbudza zmysły, napina mięśnie
i wyrywa duszę w pragnieniu spełnienia.
Mieszkańcy zazdrośni, nasyceni jadem
wzajemnej obłudy wstają od stołu.
A wino na dnie kieliszka zatacza ostatnie
kręgi rozkoszy.
Mieszkańcy wychodzą na ulicę…
Dzień VIII
Więc jednak zostałam sama w mydlanej bańce,
w kryształowym kieliszku, którego nikt nie
zagrzeje już w dłoni.
Gdy odchodziłam od niego, otworzyły się
drzwi komnaty, a lodowaty wiatr rozwiał
włosy i porwał mnie wprost w ciemnoszare
chmury do swego podniebnego tańca
zapomnienia. Pamiętam, że stałeś wtedy na
skalistym brzegu i spoglądałeś w niebo w
niemym podziwie i zastanowieniu, lecz nie
umiałeś dać mi więcej, niż szare, połamane
skrzydła. Potem odszedłeś w stronę latarni
zabierając ze sobą moje imię…
Ciebie już nie ma. Jesteś snem odległej
nocy, na którego duszy wyryte było moje
zaklęcie, a który zniknął we wczesny,
deszczowy poranek przepłoszony natrętnym
dźwiękiem budzika…
Dzień IX
Więc jednak jestem nieskończenie wolna. W
tym obcym mieście mogę pójść donikąd i nikt
nie zapyta, dokąd podążam. Mogę mijać
mieszkańców w rozświetlonych neonami
ulicach i bezimiennie szukać tego, co
zgubiłam. Dziś to wiatr mnie utula do snu,
a deszcz szepcze czułe słowa, pieści
policzki, usta i dłonie delikatnym dotykiem
kropli.
Jestem glinianym naczyniem, z którego
wylano wodę, a lekkość pustego wnętrza
sprawiła ulgę, choć zapłakała tęsknotą.
Jestem gwiazdą, co spadła na ziemię w
letnią noc, by spełnić jedno życzenie
wypalając się w nim i gasnąc.
Jestem kobietą bez jutra i bez wspomnień.
Na imię mi wieczna tułaczka, wieczna
samotność.
wrzesień/październik 2001
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.