* (jadę...)
jadę na tym koniu już tyle lat
nie wystawiam go w wyścigach
nie siodłam
nie ujarzmiam
nawet nie nazywam
to kompletnie dziki koń
o ile można być dzikim niekompletnie
totalnie smutny
wszystko co robi jest horyzontalne
absolutne
jakby był bogiem w każdej cząstce
w mięśniu powietrza
krwince nieba
drgnieniu powieki
jadę bez przerwy
bo w ścięgnach ziemi gra niekończąca się
muzyka
oddechów
barw
narodzin i śmierci
nie wprowadzam go do stajni
stajnie są mi obce
czasem go nie lubię
NIENAWIDZĘ
i chcę zejść
ale nie potrafię stopami dotykać ziemi
czasem
zdarza mi się
przysnąć
ale
on wciąż biegnie
budzi mnie jaskrawy zapach jego mięśni
jaskrawy ruch
skóry
płonącej
we mnie
jesteśmy wpleceni w siebie
ja i ten koń
to zwierzę
wpleceni w drzewa
w gałęzie
które obrastają twarze
konarami zmarszczek
wpleceni w źdźbła
wnikające szorstko
w opuszki mózgów
pomiędzy drogami
zawsze pomiędzy
nigdy po prostu
pomiędzy wężami autostrad
i szczurzymi ogonami ulic
w biegu, szaleństwie
w jakimś bezkierunku
tylko ja i on
i tętnice wiatru
wpompowujące nas w serce horyzontu
w krwawy raj zachodzącego słońca
w złoty płomień wschodu
smak palonej sierści przynosi ulgę
chorą ulgę
dziki śmiech rozdrażnionych demonów
huk zatrzaskiwanych bram kościołów
puste miejsca na krzyżach
jakby wszyscy szlachetni bogowie skryli się
w
ścianach
ze strachu
albo przebiegle kusili nas wolnymi
miejscami
ptaki wplątane w szprychy przewodów
elektrycznych
udają, że odpoczywają
trzeba nam jak najdalej stąd
kiedy złamie nogę
znajdę skarpę, z której tylko raz się
skacze
albo razem do rzeźni
pokuśtykamy
albo jak te ptaki wykąpiemy się w
prądzie
kłamstw
nie… nie jak te ptaki
albo…
odpoczniemy
pod srebrzystą siekierą wodospadu
tak będzie najbardziej poetycko
umierać
najpiękniej?
nadstawimy oba karki
biały miękki i czarny zwierzęcy
nasze wspólne
przepuszczające jedną wiązkę powietrza
jedną truciznę
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.