Cephei

wstałem odbijam twarze w lustrze
ustalam stopy na spienione podłogi
na dodatek pochmurny sufit
a Bóg miał kolor skryty
zimne kaszlące budowlane potoki
wokoło dymiące kształty

chwilę po tym enklawa rąk
gdzie powstaje obciążenie szuflady
drętwieje recydywa

towarzyszem czołowe światło
ciszyzna jedynym plenerem
język żelazny rozlewa się powszechnie
bezdźwiękiem drapię się w głowę
dom jest blisko
idę szeroką niepogodą
wrażenie deszczu niezatarte
jak na płycie nagrobnej
mój kamienny bezdech broni się
przed przesypaniem w jutrzejszość
wtedy wiersze odchodzą kulejąc
na jedno oko(tak na oko)
nachylam się jak dźwig nad biurkiem
ostro nawiązują źrenice
kupa blasku wgryza się w krzesło
obrót planetarny na pięcie
przed zetknięciem palca
z kołyską zapala się Cefeusz-
dwa i pół tysiąca słońc
kładę na bok senne żebra
jakikolwiek poród męczy
słońce Cephei spopiela ściany
urodziłem matkę i jest wiersz

autor

Rafał Orszak

Napisany: 2000-07-16 Dodano: 2005-04-07 12:11:43

Ten wiersz przeczytano 1040 razy

Oddanych głosów: 8

Rodzaj Bez rymów Klimat Mroczny Tematyka Praca

Aby zagłosować zaloguj się w serwisie