Czerwona skóra, czerwony barszcz
W dobry dzień, na samym początku,
choć nie tak blisko kanionu Bryce.
Obok ziemi plemienia meteopatów,
ćwiartujących się wzajemnie,
krawędziami kamieni i skał,
nieodpornymi na takie okrucieństwo i pory
roku.
Przy szosie gdzie martwe mulaki czekają aż
zwietrzeją im kości.
Tam gdzie doleciał ozdobiony koralikami,
latawiec za małych indian.
Mieszka bogaty w świetlistą brodę, pełną
błyskających świetlików,
myśliwy albinos nazwany po przemianie
czerwonym niedźwiedziem,
najszybszy w ubieraniu futra.
Wyklęty ogniem przez brata, wodza i szamana
Orła bez pazurów,
za oparzenie gniewnych oczy, czerwonym
barszczem z gorącymi na wieki uszkami.
Oto początek gdy wszystko spowiła mgła
krwista jak stek,
skały i góry wykluły się z ziemi,
a niebo przestało je rozpieszczać,
zaatakowało!
Mrożąc lodem oddech z przeprosinami,
pażyło promieniami słońca wychłodzone
ciało,
dusząc tchnienie, które przynosi wiatr,
nawet krew najstarszych mieszkańców stała
się bardziej czerwona,
szybciej przepływa, mocno barwi skórę,
wypływając na koniec w kanionie.
Brodatemu niedźwiedziowi rozpina się futro,
pękają guziki,
odsłania pępek, stwórcza pieczęć szamana na
wzdętym brzuchu.
Myśliwy pogrążony w małym obłędzie,
zbiera kamyczki, karmę dla orła,
wyrywa złośliwie rogi jeleniom na
rykowisku,
wynajmuje kabiny turystom za 30 dolarów,
nocami straszy, ryczy, podkrada
jedzenie,
czeka na małżeństwo, podróżujących w
miłością,
może zdejmą przekleństwo,
śniąc bez lęku o nagiej harmonii,
czerwonym i białym bracie bez futra i
piór,
na wieki wygojonych duszach
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.