Echo czasu
Tam jest ukryty jakiś mechanizm. Bez
wątpienia. To wiruje i drży. Wydaje z
siebie cichy pomruk. Jakieś tryby,
przekładnie, ciągnące się znikąd donikąd
kable…. Skorodowane rury. Przeguby. Łącza.
Rozgałęzienia… Nastawnie prądu, rezystory,
transformatory… Zrywy. Przepięcia i
zwarcia… Uderza w nozdrza mdława woń
elektryczności. Piwniczne schody. Piwniczny
odór rozkładu. Zgnilizna. Chłód. Tam jest
ukryty włącznik/wyłącznik wszystkiego…
Prastary mechanizm w otulinie kurzu i
pajęczyn. Przedwieczny…
Monotonne tykanie wielkiego zegara niesie
się echem po mrocznych korytarzach pustego
domu. W opuszczonych pokojach lodowate
oddechy ścian, otwierające się i zamykające
martwe usta. Spierzchnięte. Sine.
Trzeszczące przy każdym poruszeniu powłoki.
Jakby ktoś cos mówił. Ale nie mówi. Ale,
tylko nic. Ale nic…
Zwisające z karniszy płachty zasłon, kotar,
firan, stor… Jakieś podarte łachmany.
Pogniecione. Zdewastowane przez czas…. Lecz
oto wyłania się z głębin mżących pikseli
łoże śmierci. Prujący swoim galionem fale
oceanu żaglowiec-widmo. Okadzają umysł
nacierające zewsząd majaki i zwidy, jakieś
senne reminiscencje. Wychodzą. Przechodzą.
Idą na przestrzał. Znikąd-donikąd. W tym
swoim niekończącym się korowodzie. Nie
wiadomo po co. Zanurzone w wiecznej
zmarzlinie przeszłości. Gdzieś coś… — i
znowu coś… — i znowu… Coś…
To ja oddycham, szepcząc do samego siebie.
Lustro stojącego trema pokrywa para z moich
ust, zacierając ślady nędznej egzystencji,
która się kolebie na boki i chwieje.
Wszystko się chwieje. I wszystko pokrywa
się szronem, trzaskającą powłoką lodu,
który rozpełza się wzorzyście po każdym
przedmiocie, po mnie… Umierałem już tyle
razy, więc mogę umrzeć raz jeszcze.
Szelesty i szmery za drzwiami, za kotarą.
Za powłoką nocy. W świetle wiszącej lampy.
W świetle kinkietu… Na podłodze, cóż na
podłodze… Zwinięte w kłębek drżące
jestestwo… Kogoś. Czegoś. Niczego…
Albowiem niczego… Zaprzepaszczone w czasie
truchło. Klekoczące kośćmi szkieletu… Puste
oczodoły jakiejś ptasiej czaszki wpatrzone
za kanapą w drewniany cokół regału. Nisko.
Nisko. Tak bardzo nisko…
Coś szamocze się w sobie. Chrzęści i
zgrzyta… Próbuje się wspiąć po półkach, aby
dosięgnąć czegoś wyżej i wyżej… Bądź wyżej…
Porusza wolno przezroczystymi skrzydłami.
Skąd nagle skrzydła? I coraz bardziej
puszyścieje w przelocie ćma o rozdygotanych
czółkach. Tańczy wokół żarówki. Odbija się.
Wznieca kłęby kurzu podczas zagadkowej
metamorfozy własnego cienia. Na brzegach
książek jarzą się złote litery. Ściśnięte.
Upchnięte. Leżące w nieładzie. Czasopisma.
Gazety. Broszury. Pożółkłe plakaty…
Nieistotne. Już nie mające znaczenia
resztki…
Wyłania się w czarno-białej scenerii
pierwszy aparat do naświetlań. Lata
pięćdziesiąte jakiegoś taszkienckiego
szpitala. Aparat roentgena… Sołżenicyn
sponiewierany kobaltową bombą po wiecznym
osiedleniu w kazachskim Kok-Tereku. Czy
przeżyje? Przeżył, jak Oleg Kostogłotow,
jego bohater z „Oddziału chorych na raka”…
Walające się, wyblakłe egzemplarze
powieści, wspomnień Ilii Erenburga, Maksyma
Gorkiego, Osipa Mandelsztama, Izaaka Babla…
Poza Sołżenicynem i Erenburgiem reszta
stracona w latach wielkiej czystki… Ktoś
się kogoś bał. Bał się kogoś. Ktoś. Kogoś,
ktoś…
Na pożółkłym plakacie uśmiechnięty Ray
Charles w tych swoich ciemnych okularach i
niesamowitą wręcz bielą zębów. Spogląda na
mnie uważnie. Obserwuje każde moje
poruszenie. Wszędzie jakieś stare
telewizory o popękanych kineskopach.
Radiole. Zwoje poplątamych kabli. Rozbite
szkło. Gruz… Piwniczny zaduch śmierci w
opuszczonym, drewnianym domu na Nevada Test
Site… Z przybitą do ściany tablicą:
Operation Teapot. Nuclear test Apple II.
May 5, 1955.
Leżę, leżąc w barłogu ze starych gazet,
papierów, czasopism… Czegoś wciąż szukam.
Wertuję poplamione, pełne nowotworowych
guzów, narośli stronice dawnych już
dziejów. Rozdziały o chorobie von
Recklinghausena, czy innych śmiertelnych
malformacjach podobnych do przebiegu
zespołu Proteusza. Joseph Merrick. Człowiek
słoń. Nat King Cole. Humphrey Bogart. Gary
Cooper. John Wayne. Susan Hayward. Agnes
Moorehead. Pedro Armendáriz. Paul Newman… I
wszyscy inni umarli na raka. W dalszym
ciągu unosi się wokół nich mdława woń
radiacji oraz gęsta otulina gryzącego,
papierosowego dymu. Nieposkromiona
śmierć…
One wychodzą ze ścian. Wciąż wychodzą z
cichym szelestem, szuraniem... Te zjawy i
zwidy o nieustalonych rysach twarzy. Te
widma umarłych dawno ludzi. Wychodzą i giną
w drzwiach do drugiego pokoju. A w pokoju
tym lodowata pustka i piskliwy szum
bezgranicznej ciszy. Królestwo melancholii,
tej właśnie, która odcisnęła swoje piętno
jak ślad na łóżku po umarłej na nim mojej
matce. Odcisk podłużny w skołtunionej
kołdrze. Pasujący do trumny, do tych
sosnowych desek wprawdzie, ale klasy
deluxe, bez sęków i wypaczeń. Nie. Ona
wciąż tu leży i patrzy się tym wzrokiem
pełnym bezgranicznego zdziwienia. Wpatruje
się w dziwne na suficie kształty. W
półmroku tym. W mroku. W świetle padającym
z ukosa… Skąd ten blask? Z jakich pokładów
przeszłego czasu? Ktoś tu umarł. Kto? Ach,
tak. Usta mojej matki są już z sinego
kamienia. Jakiego? Należałoby zapytać o to
geologa. Albo innego specjalisty od
tysiącletnich nawarstwień. Kamienny wzrok
widzący wieczność w mrokach niepamięci.
Patrzy się na mnie. Patrzy przeze mnie, jak
przez warstwę przezroczystego powietrza,
nie mając już w swoim widzeniu życia. Lecz
jedynie śmierć. Jedynie śmierć. Śmierć.
Śmierć, jedynie…
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-01-25)
https://www.youtube.com/watch?v=21oop6e1qJY
Komentarze (4)
Brrr.. nie moje klimaty..
Mroczne do szpiku kości obrazy kojarzą mi się z
malarstwem Zdzisława Beksińskiego ( gwarantowane
niezapomniane wrażenia).
Pozdrawiam :)
Mocno wciągają te Twoje mroczne obrazy.
Pozdrawiam.
Świetna proza!
Serdecznie pozdrawiam