Elektrony (proza)
Dzisiaj trochę prozy... Pamiętacie, że praca to nie tylko robota? ;)
(fragment)
Mijały kolejne dni pracy. Wiosną przyszło
do nas, na praktyki, dwóch uczniów ze
szkoły. Chodzili z nami na awarie,
pracowali przy drobnych remontach. Któregoś
dnia mieliśmy wyjątkowy spokój – nikt z
wydziałów nie wydzwaniał, majster poszedł
do głównego energetyka, nam żadnej
dodatkowej pracy nie przydzielił. W
warsztacie przebywał też tylko jeden z
uczniów, o którym już wiedzieliśmy, że nie
ma zbyt lotnego umysłu.. Po dwóch godzinach
zbijania bąków w warsztacie nuda nas
ogarnęła. Nagle jeden z kolegów, Janek,
uśmiechnął się chytrze i kiwnął palcem na
ucznia.
– Te, jak ci? – zapytał go z udawaną
powagą.
– Marek. – Uczeń głośno siorbnął nosem.
– Marek, aha. Mareczek będziesz, lepiej
brzmi. Tylko nie smarkaj tak. Zachowuj się.
Elektrykiem masz być, a nie zwykłym
robolem. – Kolega surowo pouczył ucznia.
Podrapał się po nosie i po chwili
zastanowienia kontynuował: – No, dobra.
Wiesz, gdzie jest magazyn elektryczny? Tam,
na ekspedycji za nową emaliernią, na końcu.
Wiesz?
–Ee… wiem, byłem tam już. Taki staruszek
tam wydaje.
– Tylko nie staruszek, a pan Czesio. –
Janek poważnie pomachał mu ostrzegawczo
palcem. – Zapamiętaj, pan Czesio. Twojego
ojca jeszcze na świecie nie było, jak pan
Czesio już pracował. Pójdziesz tam. Tylko z
szacunkiem do pana Czesia.
– Dobrze. A po co mam pójść?
– Poczekaj, wypiszę ci erwuszkę.
Przyniesiesz wiaderko elektronów. Tylko nie
daj sobie wtrynić byle jakich. Mają być
czyste, świeżutkie. Uważaj, bo pan Czesio
czasem takie zleżałe próbuje młodemu
wcisnąć. Chce się ich pozbyć, jak na
głupiego trafi. A ty nie jesteś głupi, co?
Nie dasz się?
Kiedy tak Janek perorował, ledwie
powstrzymałem się od śmiechu. Odwróciłem
się do stołu warsztatowego i zacząłem
grzebać w torbie narzędziowej. Inni koledzy
też nagle zaczęli zaglądać do szafek,
szukać czegoś na półkach… A niech naszego
kolegę Jasia gęś kopnie! Wysyła ucznia po
wiaderko elektronów. Do tego świeże mają
być!
– Jaa? Ja się nie dam. Nie jestem głupi!
– To i dobrze. Głupiego bym nie wysłał.
Poczekaj.
Zerknąłem ukradkiem. Janek zachowywał
całkowitą powagę. Wyjął z kieszeni bloczek
karteczek, wypisał druczek RW na „rozchód
wewnętrzny materiałów” i wręczył
uczniowi:
– Masz tu, na całe wiaderko. Goń już,
Mareczku, bo pilnie potrzebne. Tylko
pamiętaj, nowiutkie, a nie zleżałe.
– Już pędzę! – Uczeń odwrócił się i
skierował do drzwi.
– Wróć! – Janek osadził go w miejscu, jak
narowistego konia gwałtownie ściągniętego
lejcami. – W gołych rękach chcesz
przynieść? Wiaderko weź, to z rogu. –
Wskazał mu niebieski, odrapany
blaszak.
– Już biorę! – Mareczek zawrócił, chwycił
za metalowy pałąk wiadra i prawie wybiegł z
warsztatu.
– Tylko uważaj! Nie wysyp elektronów, każdy
jest cenny! – Janek zdążył jeszcze
dorzucić, zanim uczeń zniknął nam z
oczu.
Dopiero kiedy zamknęły się za nim drzwi,
wybuchnęliśmy śmiechem. Ale jaja! Na samo
wyobrażenie scenki, jaka za chwilę miała
się rozegrać „u pana Czesia”, moja przepona
wpadała w niekontrolowane drgania.
Chciałbym tam teraz być! Chyba że uczeń
zorientuje się po drodze, iż został
wystawiony „na strzał”, jak to mawialiśmy.
Ale nie, chyba nie… Oby nie; inaczej cała
zabawa skończy się, a przecież tak ładnie
zaczęta jest.
Długo siedzieliśmy w niepewności. Minęło
dobre pół godziny, kiedy Mareczek wreszcie
pojawił się w drzwiach naszego warsztatu.
Był wyraźnie rozogniony i zdenerwowany.
– Panie Janku, panie Janku! – krzyknął. –
Nie wydali mi! Jeszcze pan magazynier na
mnie nakrzyczał! Że czego ja chcę, jakie
wiaderko, i żeby pan, panie Janku, no wie
pan…
– Nie wydał? A to sknera. A nie mówiłem? –
Kolega przerwał mu, rozłożył ręce i ze
śmiertelną powagą na twarzy, wyrażającą
święte oburzenie, zwrócił się do nas. – No
i jak tu pracować?! Znowu chciał stare nam
wcisnąć!
– No popatrz, dalej z niego taka cholera,
nieużyty jeden. – Kazik poparł jego wywód.
Wszyscy poważnie pokiwaliśmy głowami. Co za
sknera!
– Tak, panie Janku. – Mareczek,
zdenerwowany, aż przetarł usta rękawem. –
I jeszcze krzyczał, że mam powiedzieć, aby
pan sobie te elektrony wsadził, no wie pan
gdzie. Ale ja się nie dałem wyrzucić i
pokazałem ten papierek od pana i jeszcze
powiedziałem, że pan przykazał, aby
elektrony były nowiutkie, a nie ze starych
zapasów… to taki się zrobił cały czerwony i
jeszcze głośniej krzyczał, i kazał mi się
natychmiast wynosić, bo on nie ma czasu na
wygłupy i że przedzwoni do pana majstra, że
pan sobie jaja w pracy robi. O jakie jaja
mu chodziło, panie Janku?
W tym momencie już nie zdzierżyliśmy,
gromki wybuch śmiechu przetoczył się przez
warsztat. Mareczek stał na środku z
niebieskim wiaderkiem w ręku, wyraźnie nic
nie rozumiejąc. Bezradnie rozglądał się i
wyglądało, że jeszcze chwila a rozbeczy się
jak małe dziecko.
– Co tu się dzieje?! – Tubalny głos majstra
Czajkowskiego zagłuszył nasz śmiech. Wszedł
do środka, zamknął drzwi i powtórzył, już
ciszej: – Odbiło wam? Na chwilę wyjść nie
mogę? Słychać was z daleka.
– Ee, nic, szefie – odparłem, próbując
powstrzymać paroksyzmy śmiechu. – Mareczka,
tego ucznia – wskazałem głową – wysłaliśmy
do magazynu.
– No i to powód do zwierzęcych ryków jak
przy zarzynaniu świni? – Majster aż
zmarszczył brwi. Wyraźnie był wkurzony.
– Ale miał przynieść wiaderko elektronów… –
krztusząc się jeszcze, dokończył Janek.
– Coo?! A niech was! – Teraz i Czajkowski
wybuchnął śmiechem. – Na chwilę nie mogę
was zostawić bez roboty! Inaczej warsztat
rozniesiecie!
Spojrzał na stojącego dalej bezradnego
Mareczka i szybko się powstrzymał. Obtarł
zapocone oczy wierzchem dłoni i podszedł do
niego. Położył rękę na jego ramieniu, a
drugą w milczeniu nam pogroził.
– Chłopcze – odezwał się ojcowskim głosem.
– Uczysz się na elektryka, a nie wiesz, co
to są elektrony?
– No wiem. – Mareczek odrzekł lekko drżącym
głosem. – To przecież prąd.
– Więc wiesz. A widziałeś kiedyś choć
jednego?
– No przecież ich nie widać. – Mareczek
wzruszył ramionami.
– Nie widać, powiadasz. – Majster zamyślił
się. Pokręcił głową i po chwili znowu
zapytał: – To jak chciałeś je przynieść z
magazynu?
– To te same?! – Głos Mareczka wyrażał
ogromne zdziwienie. – A ja myślałem, że mam
przynieść jakieś inne elektrony.
Warsztat ponownie zatrząsł się od śmiechu.
Szef zachwianą równowagę swojego potężnego
ciała musiał aż zrównoważyć, opierając się
obiema rękami o brzeg stołu. Przy jego
wadze upadek mógłby mieć nieprzyjemne
skutki.
– No dobra, starczy. – Czajkowski próbował
opanować swój paroksyzm śmiechu. – Zaraz
wam, cholery, znajdę robotę. Warsztat macie
wyczyścić, żeby lśnił jak psu jaja! Cztery
godziny do fajrantu, akurat. Sprawdzę i jak
będzie syf u kogoś w szafce, to nie puszczę
do domu. No!
– A ty się, chłopcze, tak nie dawaj w jajo
robić. Od dziś żadnych erwuszek od tych
huncwotów – wskazał głową na nas – nie
będziesz brał. Będzie potrzeba, sam cię
wyślę. Zrozumiano?! – To ostatnie skierował
do nas. Starał się utrzymać powagę, ale
oczy zdradzały wewnętrzny śmiech. – Do
roboty, bo czas ucieka.
Odwrócił się i wszedł do pakamery. W
drzwiach odwrócił się i kiwnął na
ucznia.
– Chodź, pogadamy o elektryce. Ode mnie nie
wychodzą nieuki…
Komentarze (15)
To i fajnie, Zmegi :) Powyższe to fragmencik czegoś
nowego pisanego. Również pozdrawiam słonecznie :)
Fajnie się czyta i podoba się bardzo;)pozdrawiam
cieplutko;)
Amorze, nie ograniczam się :)
Bardzo ciekawie tym razem prozą zapodajesz, pozdrawiam
:)
Sotku/Marku, każdy z nas ma wspomnienia. Ja, od kilku
lat, głęboko do nich sięgam, dopóki pamiętam.
Pozdrawiam również :)
Babciu Teresko, takie rzeczy nieprzemijające są, nowe
pokolenia ich doświadczają :) Miło, że się fajnie
czytało.
Krzychno, cześć :) Wszędzie są tacy Markowie :)))
Anula, zwoje muszą być w ruchu, aby nie stetryczały ;)
Ewaes, a więc efekt osiągnąłem :)
Dorotek, nie chciałem zawieść ;) Jak we wstępie - to
fragment czegoś większego, nowo pisanego. Pozdrawiam
:)
Witaj Zdziśku:)
Przypomniałeś mi jak ja miałem nauki w warsztacie
samochodowym.Te sobie robili jaja tylko,że ja już
byłem zaprawiony ale takich "Marków" było kilku za
moich trzech dekad:)
Pozdrawiam:)
W różnych zawodach tak się młodych nabierało a może i
dalej tak jest. Ten fragment fajnie się czyta.
Pozdrawiam
Przywołujesz wspomnienia dawno minionych lat.
Pozdrawiam
Marek
nie ukrywam, że czekałam na jakąś kolejną opowieść z
życia elektryka... i się nie zawiodłam :-)
Ciekawie i wesoło :)
Miłego dnia :*)
☀
Ja o uczniu, Ty o uczniach,
a na koniec znów ćwiartuchna.
Pozdrawiam Zdzichu, zajęło trochę czasu
ale poleciało, znaczy zainteresowałeś zwoje.
Zefir, znaczy - efekt osiągnąłem :)
Krzemanko, chyba każdy pamięta podobne zdarzenia.
Wysłać po ratio? :))) Nawzajem, miłego dnia :)
Znam z opowieści rodzinnych podobną historię, w której
brat wysłał siostrę do apteki po porcję ratio.
Aptekarz nie śmiał się z dziewczynki, tylko kazał
zgłosić się bratu po odbiór lekarstwa. Swoją drogą żal
mi tego Mareczka. Miłego dnia:)
Z przyjemnością przeczytałem pozdrawiam